Mam za sobą 3 AKCJE sportowo – charytatywne, które pozwoliły zebrać znaczną kwotę 379 tys. zł dla Fundacji. Być może potrzebuję czasu, by poczuć satysfakcję, teraz, tuż po zamknięciu trzeciej, czuję zmęczenie.
Zaczynasz taki projekt pełen entuzjazmu, ale dość szybko dopada cię fala zwątpień. Kogo to obchodzi, to już było, podobnych akcji jest masę, no i zaczyna być ciężko, szczególnie w grudniu, o 6-tej rano, gdy wychodzisz na swój trening. Ogarnia cię samotność i zwykłe fizyczne zmęczenie i właśnie w takim momencie akcja zaczyna realizować hasło „to ponad moje siły dlatego spróbuję”. Pokonywanie samego siebie ma głęboko humanistyczny sens. Łatwo płynące życie bez wyzwań nie ma smaku, realizując te projekty, dociśnięty, czułem pełny jego bukiet.
Nagrodami są wspólne wycieczki biegowe naszej trójmiejskiej, małej grupy. W weekendy wyruszamy o 9 rano i pokonujemy jakieś 20km, czasem więcej. Tempo jest takie, że można porozmawiać przez większą część dystansu, pogoda praktycznie nie ma wpływu ani na bieg, ani nasze humory.
W końcu przychodzi główny nagroda – maraton, do którego szykowaliśmy się przez kilka miesięcy. Przyjechałem do Dębna dzień wcześniej i czułem, że – delikatnie mówiąc – nie rozrywa mnie energia. Gwałtowne ocieplenie, prognozowany wiatr na trasie, 6 godzin podróży, sprawy organizacyjne i do tego hałaśliwa noc w hotelu. ‘Pozamiatane’ pomyślałem.
Ruszyliśmy równo trzymając tempo 4min50s/1km, ale nogi miałem drewniane do 15km. Na szczęście Roman Drgas z PKO Biegajmy razem okazał się rewelacyjnym szefem naszej grupy czasowej – wyłączyłem myślenie.
Jego doświadczenie, ale i umiejętności czucia mojego stanu, były zdumiewające. Prowadził jak zaprogramowany. W pewnym momencie doszliśmy grupę Roberta Korzeniowskiego. Czterokrotny złoty medalista olimpijski zaganiał swoich przyjaciół dowcipną opowieścią, ale również twardą ręką. Znajdował czas dla wszystkich wokół, animował, podbiegał do stojących grup kibiców, był jak Wielki Mistrz, który potrafi być kolegą … a wszystko w tempie – dla mnie granicznym. Miło był biec w jego towarzystwie.
Ściana wyrosła przede mną na 38km, nie jakaś wielka, ale znałem już to złowróżbne uczucie, po którym, jeśli zaczynasz negocjować z samym sobą siłowo, zawsze tracisz. Choć duma jest urażona trzeba uszanować sygnały, zwolnić, spokornieć, bez żalenia się. Przebijałem się przez nią przez jakieś 500m, czyli szybko, a gdy puściła, bałem się ponownie atakować 3:25. Nie te warunki, brak wypoczynku – tego nie da się oszukać. 3:27:37 jest moim nowym rekordem życiowym, o jakieś 5 minut lepszym od poprzedniego.