Dębno 1985 – bieg po medal

tekst Jurek Skarżyński: Dębno 1985

Czy jeśli ktoś ci powie, że po 9 latach wyczynowego treningu będziesz miał szansę zdobyć medal MP w maratonie – zaczniesz trening? Jeśli tak, to przynajmniej wiesz, że taka szansa się pojawi. Inna sprawa jednak, czy zdołasz ją wykorzystać, bo zwykle potencjalnie równie silnych jest kilku więcej niż miejsc na podium. Mi w roku 1977, gdy studiowałem na drugim roku Politechniki Szczecińskiej nikt nie obiecywał medalu MP, a już na pewno nie w maratonie, który był wtedy dla mnie abstrakcją. Nawet o nim nie śniłem. Do czasu…

W roku 1982, po udanym starcie w Dębnie, zostałem przez trenera Zbigniewa Orywała powołany do kadry narodowej. Wspólne treningi z moimi krajowymi idolami – Ryśkiem Marczakiem, Jurkiem Kowolem, Ryśkiem Kopijaszem, Heniem Nogalą, Zbyszkiem Pierzynką czy Andrzejem Sajkowskim, mocno mnie budowały. Na tyle, że zacząłem wierzyć w swoje umiejętności, w to, że mogę z nimi walczyć jak równy z równym. I zaczęło się to spełniać w sezonie 1983. Z czasem zacząłem z nimi wygrywać. Senne marzenia o medalu MP nabierały coraz realniejszych kształtów! Dopiero jednak w sezonie 1985 po raz pierwszy stanąłem przed taką szansą.

Poprzedni sezon był dla mnie bardzo udany – byłem trzeci w rankingu maratończyków (2:12:37), piąty na 10 000 m (28:33,26) a piętnasty na piątkę (13:58,91) i już tylko to było dla mnie powodem do dumy. Miałem wprawdzie trzy medale akademickich MP, ale tego „prawdziwego” ciągle mi brakowało. I nie zamierzałem udawać przed sobą, że to jeszcze nie czas. Wręcz przeciwnie – był najwyższy czas, by „coś” z tym zrobić! Jak nie teraz, to kiedy? Nie tylko ja tak to oceniałem. Pojawiając się w Dębnie występowałem w roli jednego z faworytów. To że był to już mój 9. sezon wyczynowca nie miało dla mnie żadnego znaczenia – nie czułem się zmęczony tyloletnim już okresem trenowania. Wiedza, Systematyczność, Cierpliwość i Rozsądek – cztery gwiazdy wyznaczające drogę do Sukcesu, mrugały do mnie porozumiewawczo. Ufałem, że podołam wyzwaniu, chociaż miałem świadomość tego, że kilku rywali myśli podobnie: Ratkowski – panujący jeszcze mistrz Polski, a do tego kilku mistrzów lub medalistów z lat poprzednich, m.in. Marczak, Misiewicz i Sajkowski.

19 maja nie jest dobrym terminem do mistrzowskiego maratonu, gdyż majowa temperatura od razu eliminuje tych mniej odpornych. Bo nie każdy potrafi biegać, gdy żar leje się z nieba. Trudno też wtedy o rekordowe wyniki. Wybór tego terminu był jednak podyktowany faktem, że polska reprezentacja w składzie Ratkowski, Niemczak, Lupa, Sawicki i ja 14 kwietnia brała udział w rozgrywanym w japońskiej Hiroszimie pierwszym Pucharze Świata w maratonie. By nie eliminować reprezentantów Polski z walki o medale MP musiano poszukać terminu, który nam to umożliwi. Najlepszym z możliwych był właśnie 19 maja.

Hiroszima

Faktycznie, 19 maja chłodno nie było, zwłaszcza że start zaplanowano dopiero na godzinę 17. Gdy staliśmy na linii startu rozpalone słońcem powietrze zatykało dech w piersiach! Ci mało znający się na maratonie dziennikarze oceniają wtedy, że „mistrzostwa odbywają się przy pięknej, słonecznej pogodzie”. Było pięknie – tyle że dla kibiców, nie dla nas! Kto zna się na maratonie ten wie, że w takich warunkach biegnie się „na miejsca”, a nie „po wynik”. Życiówki ustanawiają wtedy tylko… debiutanci.

Oto opis rywalizacji, który mam w dzienniczku treningowym: „Tempo od początku biegu dość wolne, ale powietrze było ciężkie i nie biegło się łatwo, mimo żółwiego tempa. W czołówce jeden oglądał się na drugiego – nie było chętnych do prowadzenia. Biegłem ciągle na 3-5. miejscu (pilnowałem Marczaka). Zaatakowałem na ok. 27. kilometrze (ciągnąłem ok. 3 km). Na 30 km zostało nas 5 (+ Dubiel). Potem „Michu” pociągnął mocniej i zostało nas trzech, a od 32 km „Michu” ruszył „na solo”. Biegłem do 41 km z Czesiem, ale sił ubywało z każdym metrem. Moje międzyczasy: 5 km 16:42; 10 km 32:30 (15:48); 15 km 48:22 (15:52); 20 km 1:04:26 (16:04); 25 km 1:20:23 (15:57); 30 km 1:35:56 (15:33); 35 km 1:51:47 (15:51); 40 km 2:08:26 (16:39); 7:38”.

A Zenon Nowopolski w książce „Dębnowskie maratony” opisał to tak: „Przez około trzy pętle trasy (biegaliśmy pięć ok. 4-kilometrowych odcinków na wahadle – przyp. JS) czołówkę stanowiło 16-20 zawodników; jedni ją dochodzili, inni z niej odpadali. Taki los spotkał m.in. Ryszarda Marczaka, który wracał na krajowe trasy po dłuższej nieobecności. Wracał z chęcią udowodnienia, że może jeszcze wiele, chociaż ma już 40 lat. Nie udał się ten powrót, gdyż ok. 30. kilometra. zszedł z trasy. (…) W tym czasie ostro przyśpiesza Skarżyński, któremu depczą po piętach kolejni zawodnicy: Sawicki, Misiewicz, Wilczewski i Dubiel. Na 35 km następuje zryw Misiewicza – rozstrzygający, jak się później okaże. Jego przewaga nad Wilczewskim i Skarżyńskim rośnie w oczach; najpierw do 30 sekund, a później do ponad minuty”.

Dębno 1985: na prowadzeniu Rumun Alexandru Chiran (4), Andrzej Sajkowski (188) oraz (zasłonięty) Ryszard Marczak – arch. JS

Ostatni kilometr był najtrudniejszy, ale walczyłem do samego końca, by stanąć na upragnionym podium. Chwila dekoncentracji i mogłem wszystko stracić. Za swoimi plecami miałem bowiem gromadę rywali.

Końcowe wyniki: wygrał Misiewicz uzyskując 2:14:26 (był to jego trzeci z rzędu medal MP, po raz pierwszy w złotym kolorze), przed Czesiem Wilczewskim (2:15:53), a ja byłem trzeci zdobywając wreszcie swój wyśniony medal. Za mną kolejno przybiegli: Wiktor Sawicki 2:16:36, Rosjanin Lew Hiterman 2:17:00, Paweł Lorens 2:17:11 i Mirek Rudnik 2:17:22. Wojtek Ratkowski był dziewiąty (7. w klasyfikacji MP, bo przed nim był jeszcze Rumun Alexandru Chiran 2:18:20) z czasem 2:18:28.

Dębno 1985: Ciekawostka: Misiewicz i Wilczewski mieli wejść na podium w bluzach treningowych, ale poprosiłem ich, by włożyli reprezentacyjne, bo to… fajniej będzie wyglądało. Wilczewski nie miał swojej, ale pożyczył od kogoś. Prawda, że fajnie wyszliśmy 😉 – arch. JS
ranking 1985

cdn.

 

 

 

 

 

 

bieganie nad morzem – jod – naturalne turbo doładowanie

Pobiegajmy nad morzem, nawdychamy się jodu, będzie zdrowo – i tu wiedza się urywa. Babcine gadanie? Przecież sól jest jodowana, więc o co chodzi – a może jednak coś w tym jest ? Pewnie, że jest, bo jod jest niezbędny tarczycy do produkcji hormonów odpowiedzialnych za metabolizm – za spalanie (cukry i tłuszcz) i budowę (synteza białka), no i przetwarzanie paliwa w energię. Tarczyca również reguluje temperaturę ciała, wpływa na koncentrację i to nie koniec. Jod jest cholernie ważny, do tego bakterio i grzybobójczy – pewnie pamiętasz jodynę i fioletowe plamy… Pobiegać na morzem warto, albo popływać na windsurfingu i w zasadzie tu możesz skończyć czytać, chyba interesuje Cię jak to się zaczęło i do czego prowadzą głębokie niedobory magicznego „J”.

Paweł Tarnowski – Łeba – wave – 100% morskiego aerozolu foto: Robert Hajduk

Brak jodu odczytasz po zaburzeniach snu, koncentracji, rozdrażnieniu i stanach depresyjnych. Na szczotce zobaczysz więcej wypadających włosów, senność, a ogólna słabość będzie dodatkowo wkurzająca. Zirytuje cię fakt, że ćwiczysz, pilnujesz diety a na wadze przybywa kilogramów, a równocześnie jest ci zimno, płacisz więcej za ogrzewanie, twój mąż chodzi w podkoszulku a tobie ciągle zimno. Mamy 21 wiek i jodowaną sól, ktoś doda, że w Chinach joduje się herbatę a w Gwatemali miesza z cukrem. Ale nie będziesz zjadała 30 łyżeczek soli dziennie …

Podzieliłem role komu zimno a kto w podkoszulku, ale tak jest i to wynika z funkcji rodzicielskich. Dziecko w okresie płodowym i karmienia czerpie jod wyłącznie od matki co zużywa zapasy magicznego paliwa. Bronić się nie należy, nie ma też jak, gdyż niedobór w tym okresie rozwoju może prowadzić do niedorozwoju dziecka, w tym i umysłowego. Osiem razy więcej kobiet choruje na niedoczynność tarczycy niż mężczyzn, stąd też panie mają większą wiedzę, choć i z tym jest słabo, gdyż tylko 17% Polek wiąże dysfunkcję tarczycy z kłopotami zajścia w ciąże i tylko 12% rozumie, że brak jodu może prowadzić do niedorozwoju umysłowego, albo np. zaburzeń koncentracji u ich potomstwa. (Instytut  Millward Brown SMG/KRC)

Jod jest ciężkim pierwiastkiem i w epoce kształtowania się naszej ziemi zaległ dość głęboko, stąd jest go bardzo mało na powierzchni. Z litosfery wypłukiwany jest do oceanów i mórz gdzie jest go pod dostatkiem, stąd wszelkie organizmy morskie są doskonałym źródłem tego pierwiastka. Nie żałuj sobie dorszy, śledzi, sardynek, łososi, halibutów – oczywiście i ostryg, ect.. Japończycy mają najwyższe spożycie naturalnego jodu, co wynika z morskiej diety –żyją też najdłużej.

Ale co z tymi spacerami i biegami nad morzem? Do 300m od linii brzegowej mamy naturalnie rozpylony morski aerozol, w okresach sztormów jesienno-zimowych, kiedy woda jest zimna stężenie pierwiastków jest najwyższe – więc warto teraz, a nie latem! To dodatkowa dawka jodu i taką kurację możesz porównać do turbo doładowania. Faktycznie, sporty wodne i bieganie w strefie tuż nad morzem pozwala zdobyć ekstra dawkę pozytywnego pierwiastka, przyspieszyć metabolizm, widocznie poprawić nastrój – a jeśli uważasz inaczej to nie mów nam o tym przed 2 kwietnia 2017 –:) please.

Kiedy zwierzęta wyszły z oceanów na ląd, ok. 400 mln lat temu i ponoć to w Górach Świętokrzyskich mamy najstarsze na świecie ślady, niektóre komórki zaczęły się specjalizować się w magazynowaniu jodu, skoncentrowały się w przedniej części ciała tworząc gruczoły – u nas tarczycę. Ekspansja człowieka – czyli wyjście z Afrykańskiej kolebki i (1 mln lat temu) bez tego magazynu jodu byłaby niemożliwa. W końcu ludzie zasiedlili też strefy bardzo trudno dostępne, jak góry – Karpaty, Alpy, Andy, w końcu i Himalaje – gdzie nie powiewała morska bryza, a w menu nie było frutti di mare. W tych też miejscach brutalnie i obrazowo wyświetliło się do czego prowadzi niedobór jodu.

http://progresrenouveau.free.fr/histoire15.php

W niektórych himalajskich wioskach nawet 90% mieszkańców miało ogromne wola, jako efekt rozrostu tarczycy, która osiągając gigantyczne rozmiary dążyła do większego zmagazynowania coraz bardziej deficytowego pierwiastka.

Dzieci nie osiągały normalnego wzrostu, duży odsetek z nich (15%) cierpiało na niedorozwój, łącznie z kretynizmem (zespół niedoboru jodu, małectwo). Podobnie było w Alpach gdzie wykształciło się określenie „Les crétins des Alpes” , w innych krajach było podobnie, w Polsce nazywano ich „głupimi Jasiami” . Byli pożyteczni i raczej dobrze ich traktowano, wykonywali najprostsze, fizyczne prace.

źródło” https://fr.wikipedia.org/wiki/Cr%C3%A9tinisme

Niektórzy etymolodzy wywodzą słowo   crétin od chrétien (chrześcijański) kretyn był uznawany za niewinnego i szczęśliwego.

To jak pobiegamy nad morzem?

Jeśli w tym miejscu zastanawiasz się czy masz niedobory jodu możesz amatorsko się przebadać, polej kilka kropel na brzuch nieorganicznego jodu, np. płynu Lugola, (zabezpiecz jakimś wacikiem)  jeśli plama zniknie w ciągu 10 godzin, toooo – nie wyciągaj pochopnych wniosków … przyszedł czas, by pogłębić wiedzę i zacząć spacery tuż nad morzem. Tomek Tarnowski

[foto tytułowe: Robert Hajduk – sztorm w Łebie 2015r. Na desce Paweł Tarnowski]

pozytywne domino trwa – Agnieszka Bal

tekst Agnieszki Bal – Naucz się przyjmować pomoc i sam pomagaj – pozytywne domino trwa.

Im dłużej żyję, tym paradoksalnie łatwiej jest mi pomagać komuś niż przyznać się, najpierw przed sobą, że sama potrzebuję pomocy.  Ta trudność dotyczy różnych obszarów mojego życia.  Od tych drobnych rzeczy jak pomoc w czynnościach dnia codziennego do wszystkich innych obszarów .

Myślę sobie, że czasami ludzie popadają w dwie skrajności, pomagają za dużo  zapominając o sobie, lub  jest druga skrajność to znaczy, że po prostu niektóre osoby nikomu i nigdy nie pomagają.

Trudno mi jest jeszcze znaleźć owy złoty środek pomocy drugiemu człowiekowi.

Agnieszka Bal – źródło Facebook (1)

Zadaję sobie pytanie o to czy jest gdzieś granica pomocy drugiemu człowieku i jeśli tak: to gdzie?

Jestem dość młodą osobą, która jeszcze  uczy się  co to znaczy prawdziwa pomoc.

Bardzo wiele razy słyszę, że czynione  zło i dobro wracają do nas.

W tej sytuacji każda pomoc i dobro dodają kolejne,  jak kostki przy ustawianiu domina!

Agnieszka Bal


Agnieszka Bal  cierpi na dziecięce porażenie mózgowe, nie mówi. Porozumiewa się  za pomocą tablicy z literami, lewy łokieć to jej pióro. Maturę dyktowała 8 godzin wystukując słowa na specjalnej tablicy, litera po literze … aktualnie jest studentką politologii na Uniwersytecie Warszawskim. Zgodziła się objąć patronatem honorowym naszą akcję, by w ten sposób pomóc innym.

Agnieszka jest mocno zaangażowana w działania  na rzecz osób korzystających z alternatywnych metod komunikacji. Jest członkiem Zarządu Stowarzyszenia na rzecz Propagowania Wspomagających Sposobów Porozumiewania się „Mówić bez Słów” oraz wiceprezesem Stowarzyszenia na rzecz Dzieci, Młodzieży i Dorosłych Osób Niepełnosprawnych „Ożarowska”.

W 2015 roku zdobyła tytuł Człowieka bez Barier przyznawany przez Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji – za determinację.

 

Dylematy pomagania i Picasso

Masz 2 sekundy na decyzję – z płonącego domu możesz wynieść obraz Picassa „Kobiety z Algieru”, wart 180 mln dolarów, albo uratować dziecko, które znajduje się w drugim pokoju. Ten dramatyczny dylemat ćwiczony jest w dyskusjach na temat efektywnego  wykorzystywania strumieni pieniędzy charytatywnych. Sprawa nie jest jednoznaczna, ani tym bardziej łatwa – za 180 mln dolarów można uratować tysiące dzieci w Afryce, tu i teraz jedno dziecko. Siedzisz wygodnie przed kompem i na chłodno zakończona kalkulacja daje trudną do wyartykułowania decyzję, jednak nasz mózg w sytuacjach stresowych działa inaczej, w kwestii życia i śmierci wybieramy rozwiązanie pewne, stąd wielu z nas poszłoby po dziecko. Jeszcze dwa mocne ćwiczenia (zapożyczone z książki neurbiologa Roberta Sampolsky): w czasie epidemii musisz wybrać rodzaj terapii: przy pierwszym rozwiązaniu na 100 chorych, 25 osób umrze, przy drugim rozwiązaniu ryzyko śmierci wyniesie 25% – i co, wybór dokonany? To teraz przedstawmy to inaczej. Pierwsze rozwiązanie pozwoli przeżyć 75 chorym, w drugim, ich szanse na przeżycie wyniosą 75%. Wielu z nas, przy argumencie śmierci, wybrało wariant drugi a przy argumencie życia, pierwszy.  Przeczytaj, p o w o l i  jeszcze raz – z punktu widzenia logiki, cokolwiek wybierzesz, efekt będzie taki sam.

Picasso”Kobiety z Algieru” warto 180 mln $

[Foto tytułowe] Najwięcej pieniędzy na rynku komercyjnym zapłacono w 2011 roku, za obraz Paula Cezannea „Gracze w karty” – 250 mln USD .

Dlaczego o tym piszę? Nasze wybory i potem działania często rozmijają się z logiką, oprócz niej chcemy mieć poczucie pewności, albo np. poczucie zamknięcia tematu, czy problemu. Przykład: w TV pokazują dramat rodziny, która straciła dom, widok jest poruszający więc składasz paczkę, wysyłasz i … masz świadomość, że nie tylko ty. Paczki jadą na miejsce rodzinnej tragedii i po tygodniu bohaterowie dramatu mogą otworzyć ciucholand, sklepik z makaronem i np. olejem rzepakowym. Nie żartuję, tylko pokazuje, że często nasze działania są nieefektywne. Znowu włącza się ten mechanizm – chcę widzieć komu pomogłem, chcę mieć pewność własnego działania.

Jak jest z 1%? Tylko trochę ponad połowa Polaków wypełnia odpowiednią rubrykę w PIT, choć to nic nie kosztuje. Ostatnio, z 1% wpłynęło  ok. 550 mln zł. Od 11 lat ta wielkość rośnie. Jednak, większość Polaków przepisuje KRS danej organizacji z automatu, często nie sprawdzając co tam słychać w fundacji, którą zasila, w ten sposób liderzy rankingu gromadzą więcej, zaczynają wydawać na czystą reklamę, co powoduje, że zbierają jeszcze więcej, ale w ten sposób rosną wydatki, których nie chcieliśmy finansować. Pojawiło się również wiele małych organizacji, które zbierają 1% pod konkretną osobę.  Okazuje się, że i te wielkie i te drugie, nazwijmy jednoosobowe, nie są zbyt efektywne. Wielkie są jak firmy, a małe jak … pokój z dzieckiem w płonącym domu.

Nie wiodę na manowce – osobiście uważam, że reklamy tych największych spełniają role edukacyjną, a tych jednoosobowych również, tylko to reklama szeptana. Wchodzą nowe roczniki, więc ten mechanizm działa. Widać, że obszar dobroczynności Polaków został zakreślony i teraz warto go optymalizować. Wybierajmy więc organizacje efektywne!

Nasza AKCJA też ma na celu zebranie środków i to na dwa cele prowadzone przez Fundację FPKM. Dzięki wpłatom sponsorów już kupujemy do szpitala w Barczewie, supernowoczesne CYBER – OKO, i – jeśli starczy pieniędzy – może coś jeszcze, o czym Fundacja oczywiście napisze. To rewelacyjne urządzenie monitorujące funkcje organizmu osób w śpiączce, a takich do tego wyjątkowego szpitala trafia dużo. Zbiórka od darczyńców = kibiców zostanie m.in. przeznaczona na obozy integracyjne dla niepełnosprawnych z ubogich rodzin – takie organizowane są od 12 lat przez Zakon Maltański (tu wolontariusze, opiekunowie płacą za swój pobyt!)

Wracając do głównej myśli – jeśli zdecydujesz się wesprzeć naszą akcję to już wszedłeś, ale do … innego domu, który nie płonie, w którym nie ma Picassa, ani Cezannea, ale za to czekają znane osoby ze świata filmu i sportu, również biznesu, osoby które ofiarowały swoją popularność, prestiż, czas, i w końcu też ogromny fizyczny wysiłek, by ta akcja dała możliwie najwięcej. Są również: Agnieszka Bal – nasza Honorowa Patronka i Kamil Cierniak, współtwórca krótkiego filmu nt. akcji, którzy zdecydowali się wziąć udział  reprezentując  tych, którzy marzą by chodzić.

Dziękuję, Tomek   Tarnowski

FILM – BIEGNĘ DLA TYCH, KTÓRZY MARZĄ BY CHODZIĆ –

Ufam, że film przekazuje ideę naszego projektu, dzięki niemu  poznaliście również głównych bohaterów, znane postacie, które „pobiegną dla tych, którzy marzą by chodzić”. Ufam, że wspólnie z Jurkiem Skarżyńskim, Karoliną Gorczycą, Przemkiem Miarczyńskim, Pawłem Januszewskim,  Sebastianem Chmarą i Andrzejem Zwarą oraz ponad 20 osobową drużyną, uda nam się dotrzeć do Waszej wrażliwości. Odwdzięczamy się prawdziwą opowieścią o wysiłku i poświęceniu, historii maratonów polskich, dodamy też kilka ciekawostek.

Film realizowany był w Krakowie, własnymi siłami i tym bardziej chciałbym podziękować jego pomysłodawcom i twórcom – Ani i Jankowi Tarnowskim – moim dzieciom, Kamilowi Cierniakowi za decyzję o wystąpieniu i wszelkie konieczne podpowiedzi w trakcie kręcenia, Filipowi Plewińskiemu za realizację zdjęć i montaż. Filip jest zawodowym operatorem po łódzkiej filmówce i przekonał nas do prostej, naturalnej formy, bez polerowania – bo takie jest życie. Wielu zna prace artystów fotografików – Wojciecha Plewińskiego i Macieja – dziadka i ojca Filipa – co tu można więcej dodać  – … dziękujemy. http://plewinski.com/

Kamila znacie z jego wpisu, ufam Kamil, że to nie ostatni – http://maraton.zakonmaltanski.pl/42195m-i-pelnia-zycia-kamil-cierniak/

Ten film to wkład młodych ludzi do projektu – bardzo pomożecie rozsyłając go do znajomych, umieszczając na fejsie, …

Dziękuję – Tomasz Tarnowski

dziesięcioboista

Na dworze królowej sportu, są królami. Choć często startują przy pustawych trybunach są darzeni wyjątkowym szacunkiem. Wykonać 10 bardzo różnych konkurencji, w dwa dni, to ogromny wysiłek, a poskładać tak skomplikowany trening, to już sztuka. Elementy techniczne, łączone są z przygotowaniem szybkościowym, z dynamiką, a na czystą wytrzymałość – jak w maratonie – nie ma miejsca. Budowanie wydolności odbywa się zimą a treningi zazwyczaj są potwornie ciężkie, zaczynasz główny element wówczas gdy masz już dość i pracujesz na totalnym zmęczeniu.

W końcu przychodzi wiosna i start, jesteś na zawodach. Rozgrzewka trwa jakieś 90 minut a potem musisz utrzymać najwyższy poziom gotowości  organizmu przez wiele godzin. 100m idzie szybko, 3 skoki w dal już trochę męczą, pchnięcie kulą niby nic, ale popatrz na wyczerpanie kulomiotów, skok wzwyż potrafi trwać 3-5 godzin. Konkurenci zaczynają niżej i każdy rzeźbi, często po 3 próby na kolejnej wysokości a ty czekasz, ale bynajmniej nie na leżaku – cały czas gotowość. Przychodzi twoja  wysokość, zazwyczaj z ostrożności rozpoczynasz nisko, potem oceniasz, czy można wejść na swoje poziomy i cóż, również ty gromadzisz cenne punkty pełznąc co 3 cm w górę. W końcu 400m, ale jesteś już tak zmęczony całodzienną walką o utrzymanie gotowości na najwyższym poziomie, że wznawiasz po raz n-ty rozciąganie, ostrożnie, by nie pozrywać wymęczonych mięśni. Ostatnia prosta to bieg w kompletnym zatruciu mleczanowym. Wieczorem liczysz punkty i porównujesz się do konkurentów, regenerujesz ciało i próbujesz spać, ale się nie da i to jest druga „mało senna” noc. Kolejny dzień zaczyna się mocnym akcentem – od  110 przez płotki – wysokie, bo każdy ma 104 cm. Przygotowanie ciała do tego biegu nie jest łatwe, walka z zakwasami raczej bywa przegraną, na rozgrzewce wychodzą bóle ścięgien, naderwania, skręcenia z pierwszego dnia. Uff poszło, teraz rzut dyskiem, i tę dyscyplinę traktujesz jako odpoczynek, choć twoje palce, za chwilę, będą ci wypominały ogromne przeciążenia jakim zostały poddane. Następna w kolejna – tyczka wyssie z Ciebie wszystko co jeszcze zostało, a że jest wysoko punktowana nie będziesz się oszczędzał. Znów rzeźbienie parę godzin. Kończysz zdemolowany i teraz właśnie wchodzi oszczep, który wymaga luzu i szybkości. Co z tego, twoja dłoń nie byłaby w stanie podnieść nawet filiżanki herbaty, masz niedowład po rzucie dyskiem i ściskaniu tyczki, a bark zesztywniały, bo właśnie taki miał być do blokowania w momencie ‚założenia’ czyli rozpoczęcia skoku i pokonania przeciążenia ‚w odwale’. Kleisz palce jakimiś wynalazkami byle tylko jeden rzut wyszedł, a każda próba to szarpnięcie rozrywające mocno naciągnięte mięśnie pasma grzbietowego i ręki. Stopa blokująca, też ma niewesoło, tym bardziej że przez dwa dni oddała wiele skoków – a np. takie odbicie w dal, to nacisk ok. 1 tony!  Oczywiście o niczym takim już nie pamiętasz, masz już za sobą 9 konkurencji i właśnie teraz na scenę wkracza czysty strach przed bólem. 1500m to kwintesencja bólu, 10cioboiści nie potrafią dobrze biegać tego cholernego dystansu, na start wychodzą kompletnie wymęczeni, jednak chłodna kalkulacja punktowa pogania każdego do wysiłku ponad jego możliwości. Przydałoby się pobiec o 10s lepiej, ale 20s. szybciej dałoby, itd … włącza się kalkulacja hazardzisty. Wszystko zaczyna boleć już w połowie dystansu i potem jest coraz gorzej. Przez ostatnie 300m nie wiesz gdzie jesteś. Za metą sędziowie pozwalają długo leżeć, ale …tylko dziesięcioboistom.

Ashton Eaton aktualny rekordzista Świata w 10-boju lekkoatletycznym – za matę 1500m – MŚ w 2013 roku. żródło: http://www.dailymail.co.uk/sport/

Czy jest w tej dyscyplinie coś pięknego, czy tylko dramat? Oczywiście jest! Fakt, że opanowałeś technikę, że kontrolujesz, wytrzymujesz i wygrywasz! Wygrywał Sebastian Chmara – Mistrz Świata w wieloboju na hali z 1999 r. w Maebashi oraz Mistrz Europy (również na hali) z Walecji – 1998 r., do dzisiaj rekordzista Polski w 10boju z wynikiem 8566 pkt i w 7boju na hali – 6415 pkt. Aktualnie Wiceprezes PZLA.

To że Sebastian dołączył do naszej akcji jest wielkim wyróżnieniem. Wzorcowy czas – 4:30 – jest odzwierciedleniem osobistej oceny możliwości treningowych Sebastiana. Najpewniej, ten wybitny  lekkoatleta, przegra te zawody z większością biegaczy, ale oklaskiwany będzie za sam fakt, że ruszył na 42km. To gest poświęcenia, który trzeba czytać w ten sposób – Sebastian Chmara zrobi coś, czego 10-boiści najbardziej się boją i czego nie lubią – nie lubią ścigać się na długich dystansach. Dziękujemy! Tomek Tarnowski

polski maraton – Dębno 1983-1984

Wpis Jurka Skarżyńskiego.

Dębno rok 1983.

Byłem dobrze przygotowany do sezonu, więc moje aspiracje sięgały już medalu MP, co w momencie rozpoczęcia wyczynowego biegania wydawało się jedynie sennym marzeniem. Niestety – sen miał trwać nadal, gdyż w Dębnie wystąpiłem w innej roli niż biegacza aspirującego do miejsca na podium. PZLA, odpowiadając na zaproszenie angielskich organizatorów, wysłał bowiem czwórkę: mnie, Henia Nogalę, Józka Stefanowskiego i Henia Lupę do Londynu, gdzie 17 kwietnia odbywał się największy wtedy na świecie (na starcie stanęło rekordowe 17 tysięcy uczestników) 3. Gilette London Marathon. Wróciłem stamtąd z tarczą, czyli z rekordem życiowym – 2:15:31, choć zająłem dopiero 35. miejsce. Byłem najlepszym Polakiem, więc bonusem była nominacja do mojego pierwszego oficjalnego występu reprezentacyjnego w czerwcowym Pucharze Europy w hiszpańskim Laredo. Zwyciężczyni rywalizacji kobiet, Norweżka Grete Waitz, linię mety usytuowaną wtedy na Westminster Bridge przekroczyła w czasie nowego rekordu świata – 2:25:29. Innym niesamowitym rekordem był fakt, że barierę 2:20 pokonało wtedy aż 96 maratończyków, a ciekawostką jest fakt, że tylko jeden z nich był z Afryki (trzecie miejsce zajął Etiopczyk Kebede Balcha – w sierpniu zdobędzie tytuł wicemistrza świata)! Ten rekord wydaje się już nie do poprawienia.  Był to więc bardzo rekordowy – pod wieloma względami – maraton, który przeszedł do historii tej konkurencji. Cieszę się, że dane było mi w nim wystartować, gdyż wiem, że trener kadry Michał Wójcik do samego końca miał dylemat: Skarżyński, czy Misiewicz. Wybrał mnie.

Dębno było zaledwie dwa tygodnie po Londynie, więc o powtórnym pojawieniu się na maratońskiej trasie nie mogło jeszcze być mowy. W prasie zawrzało, bo w Londynie zamiast w Dębnie wystartowało dwóch medalistów poprzednich MP (Nogala i Stefanowski). „Takimi decyzjami PZLA obniża prestiż najważniejszej dla sportowca imprezy krajowej – walki o medale mistrzostw Polski, gdzie na starcie powinni stać wszyscy faktycznie najlepsi Polacy” – argumentowano.

Londyn 1983

Pojechałem do Dębna pooglądać rywalizację kolegów, a że Jurek Kowol poprosił mnie, bym był jego serwisantem, z chęcią służyłem mu pomocą. (Dzięki mojej rewelacyjnej pomocy – he, he) Kowol wygrał ten bieg w 2:14:48, dokładając do swej bogatej mistrzowskiej kolekcji także tytuł z maratonu. Drugi był Rysiek Misiewicz (2:15:24), a trzeci Józek Mitka (2:16:36). Misiewicz wywalczył swój pierwszy maratoński medal. Nie miałby go, gdyby poleciał – zamiast mnie – do Londynu. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy ja byłbym medalistą, gdybym nie poleciał do Londynu? Być może…

ranking 1983

Dębno rok 1984

Rok olimpijski często wyzwala w zainteresowanych igrzyskami sportowcach rekordowe możliwości. Pewnie z tego powodu ten sezon okazał się pod wieloma względami niesamowity i zapisał się złotymi zgłoskami w historii tej konkurencji. Minimum na Los Angeles wynosiło nie jak na Moskwę <2:14, ale <2:13. Wtedy wypełniło je trzech maratończyków, teraz aż… Ale po kolei.

Na obozach w Szklarskiej Porębie (styczeń), Mysłakowicach (luty) i w rumuńskim Baile Felix (luty/marzec) moja sportowa forma rosła jak na drożdżach. Polscy maratończycy byli chętnie zapraszani przez zagranicznych organizatorów, a że Dębno zaplanowane było dopiero na 6 maja, więc PZLA znów wykorzystał oferty startu dla kilku z nas. Teraz jednak, by nie obniżać rangi mistrzostw Polski, wybrał tylko te maratony, w których udział nie zamykał możliwości startu w Dębnie. I tak ja z Antkiem Niemczakiem i Ryśkiem Misiewiczem zostaliśmy „oddelegowani” do Wiednia (25 marca – sześć tygodni przed Dębnem), zaś dwa tygodnie później Rysiek Kopijasz, Heniu Lupa, Józek Mitka i Jurek Finster mieli pobiec w holenderskim Maasluis. To miało zagwarantować naszą późniejszą bezpośrednią konfrontację w Dębnie. Jednak wypadki potoczyły się nieprzewidzianą ścieżką I to nie tylko dlatego, że wyniki z tych biegów przerosły najśmielsze oczekiwania – tak nasze, jak i PZLA. Nie tylko wyniki, zresztą…

W Wiedniu – ustanawiając rekord Polski – wygrał Niemczak (2:12:17), a ja z drugim w historii polskiego maratonu czasie 2:12:37 byłem drugi. Tego nikt się nie spodziewał. Wiwatom polskich kibiców mieszkających w Wiedniu nie było końca. Zwłaszcza, że w pokonanym polu zostawiliśmy gromadę Etiopczyków i Tanzańczyków, którzy forsując od startu zabójcze tempo w końcu opadli z sił. Po 30. kilometrze wyprzedzaliśmy ich jak furmanki. Byliśmy pierwszymi polskimi lekkoatletami z minimum na Los Angeles!

Wiedeń 1984 Ale to nie był koniec roku cudów na maratońskich trasach. Rekord Niemczaka przetrwał bowiem tylko dwa tygodnie! Poprawił go Kopijasz. Zajął w Maasluis drugie miejsce w czasie 2:11:50! Jakby tego było mało Lupa nabiegał 2:12:49, stając się czwartym już maratończykiem z olimpijskim minimum.

Sześć tygodni po starcie w Wiedniu w moim organizmie nie było już śladu zmęczenia. Dwanaście tysiączków po 3:00/km, które zrobiłem na 4 dni przed Dębnem, zrealizowałem bez najmniejszych problemów. Ostatni w 2:49 był dowodem na to, że czeka mnie szczyt formy! ”Samopoczucie fantastyczne! Luzy.” – napisałem w dzienniczku treningowym. Jechałem do Dębna wierząc w to, że mam szanse na złoty medal. Znałem wprawdzie zasadę: „Chcesz mieć medal – myśl o zwycięstwie”, ale wiedziałem, że teraz „tylko” medal mógł nie wystarczyć – żeby polecieć do Los Angeles musiałem zrobić wszystko, by był on koniecznie złotego koloru.

Gdy wchodziłem radośnie do biura zawodów natychmiast odniosłem wrażenie, że „coś wisi w powietrzu”. Najpierw wszyscy którzy mnie zobaczyli zamarli w bezruchu i nagle zapadła jakaś taka dziiiwna cisza. Ale za moment zza stolika poderwał się przedstawiciel PZLA i ruszył w moją stronę. Myślałem, że z gratulacjami za Wiedeń, a tymczasem niemal szeptem przywitał się i zaprosił mnie do swego stolika. Byłem zdezorientowany, bo natychmiast wyciągnął z teczki pismo oficjalne PZLA, w którym Przewodniczący Komisji Dyscypliny i Wyróżnień (Stefan Milewski) informuje mnie, że Komisja „na podstawie zawiadomienia przedstawiciela F-my „Adidas” oraz Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie – podjęła uchwałę o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Koledze w związku z tym, że w dniu 25 marca 1984 r. podczas Biegu Maratońskiego w Wiedniu używał niedozwolonego wyposażenia sportowego”. I w związku z tym „postanowiła zawiesić Kolegę z dniem 3 maja 1984 r. w prawach zawodniczych (zakaz wszelkich startów). Zakaz trwa do czasu zakończenia postępowania dyscyplinarnego”.

Uff, zatkało mnie – dobrze że siedziałem! Faktycznie, w Wiedniu biegłem w butach innej firmy (strój miałem przepisowy), ale z doborem butów dla maratończyków w magazynie PZLA zawsze były kłopoty, więc gdy ich nie dostałem nie czułem się zbytnio winny temu, że pobiegłem w innych. Okazało się, że zawieszono też Niemczaka, bo i on biegł wtedy w innym sprzęcie. Antek dowiedział się jednak o tym zawieszeniu wcześniej, więc zrezygnował z przyjazdu. Był za to Misiewicz, który wprawdzie też nie biegł wtedy w adidasach, ale że był poza podium (siódmy – 2:16:57), więc firma o nim nie wspomniała. Bardzo mu to było na rękę, gdyż zamierzał w Dębnie walczyć po raz drugi o swoją olimpijską szansę.

Ostro postawione warunki przez PZLA spowodowały, że i Kopijasz, i Lupa, jeśli marzyli o igrzyskach, musieli stanąć na starcie, by w krajowej rywalizacji udowodnić swoją wyższość nad innymi. Tymczasem mnie i Niemczaka zakaz startu zawieszał w próżni – niczego nie mogliśmy być pewni. Zwłaszcza, że wiadomym było, iż jeśli mistrz Polski uzyska wynik poniżej 2:13, ma on pewne miejsce w samolocie do Los Angeles. A co będzie, jeśli dwóch albo wszyscy medaliści uzyskają wyniki poniżej 2:13? Głowa bolała od kalkulacji. Ideałem dla mnie było, gdyby mistrz Polski nie uzyskał minimum. Cóż, mogłem tylko przypatrywać się walce i czekać na rozwój sytuacji. Jak się okazało, nerwówka trwała nie tylko do czasu, aż medaliści znajdą się na mecie…

Pogoda sprzyjała, była niemal idealna – chłodno i prawie bezwietrznie. Gdańszczanin Wojtek Ratkowski, podopieczny trenera Henryka Tokarskiego, nie był zaliczany do grona faworytów. Jego ubiegłoroczny rekord życiowy 2:17:21 plasował go na 14. miejscu w polskim rankingu, a to – na zdrowy rozum – nie dawało mu większych szans na odegranie istotnej roli w rywalizacji o medale, a już tym bardziej o olimpijski paszport. Świadomy tego Ratkowski zaczął bardzo ostrożnie. Po wystrzale startera odpuścił grupę czołową (w sumie 12 zawodników, w tym dwóch Rosjan), by robić „swoje”. Gdy liderzy mijali 20 km (1:02:53) Ratkowski był ponad minutę za nimi. Na 25 km stało się jednak coś nieoczekiwanego – łatwo oderwał się od swoich kolegów i w niesamowitym stylu dogonił liderów biegu, a potem nie zwalniając ani na chwilę przemknął obok nich. A, to tylko Ratkowski – zlekceważyli jego atak „możni” tego biegu. Gdy jednak jego przewaga nad nimi po 30 km urosła do prawie minuty pojawił się strach, że Ratkowski może jednak wytrzymać aż do mety. W nerwową pogoń ruszyła dwójka Pierzynka i Misiewicz. Sił zabrakło już Kowolowi, zaś i Kopijasz, i Lupa, stracili ochotę do dalszego biegu, schodząc niespodziewanie z trasy.

Na końcowych kilometrach przewaga Ratkowskiego nad goniącym go już samotnie Pierzynką malała w oczach, ale ostatecznie to Ratkowski jako pierwszy pokonał linię mety w rekordowym czasie 2:12:49. Pierzynka dobiegł 4 sekundy po nim. „Gdybym miał okulary, pewnie dogoniłbym Wojtka. Bez nich długo nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego, co długo utrudniało mi pogoń” – oświadczył za metą Pierzynka. „Do ostatnich metrów kontrolowałem bieg. Gdyby była taka potrzeba, miałem jeszcze siły, by utrzymać przewagę” – ripostował mistrz Ratkowski.

Dębno 1984I Ratkowski, i Pierzynka, uzyskali minimum olimpijskie! Od nadmiaru głowa nie boli? Po biegu w Dębnie w PZLA nie było nikogo, kogo by nie rozbolała. Sześciu polskich maratończyków uzyskało minimum na Los Angeles. Dość szybko okazało się jednak, że wylot reprezentacji krajów bloku socjalistycznego stoi pod znakiem zapytania. W czerwcu wiadomo już było, że nastąpi bojkot igrzysk, a zamiast w Los Angeles polska reprezentacja wystartuje w naprędce zorganizowanych w Moskwie (mężczyźni) i Pradze (kobiety) „Zawodach Przyjaźni”. W składzie reprezentacji polskiego maratonu znalazł się mistrz Polski Wojtek Ratkowski oraz zwycięzcy z Wiednia – Antek Niemczak i ja. W Moskwie zająłem czwarte miejsce (2:13:23), Niemczak był 11. (2:20:06), a Wojtek Ratkowski po półmetku zszedł z trasy.

A zamykając sprawę wyposażenia – podczas tych „olimpijskich” Zawodów Przyjaźni, za zgodą szefa wyszkolenia PZLA Marka Łuczyńskiego, biegłem w zaklejonych plastrami butach TIGERA, gdyż nawet na tę imprezę startówek adidasa nie dostałem! Jacek Wszoła, który miał już wcześniej podobne kłopoty, oceniał z Łuczyńskim, czy dobrze je okleiłem – he, he!

ranking 1984

 

ZDJĘCIA: Ranking 1984

42195m i pełnia życia – Kamil Cierniak

Nigdy nie biegłem maratonu. Nigdy nie biegłem na sto metrów. Ani nawet na metr. Gdybym brał udział w zawodach sprinterskich ze ślimakiem, mój rywal odniósłby spektakularne zwycięstwo, bo prędzej czy później dotarłby o własnych siłach do mety.. Ja nie.

Nie mam zatem pojęcia jakie zmęczenie towarzyszy maratończykom. Wiem jednak jakie towarzyszy często w życiu – najważniejszych „zawodach”, jak je określił św. Paweł Apostoł. Podobnie jest w maratonie, tu także musimy mierzyć się z wyczerpaniem fizycznym, psychicznym, duchowym, z własnymi słabościami, a także przeszkodami od nas mniej czy bardziej niezależnymi. I tu muszę zauważyć jedną przewagę jaką nad życiem ma bieg – nawet ten na 42 kilometry: tutaj mamy konkretny cel. Trudny, ale precyzyjnie zdefiniowany. Wiadomo, że jest daleko. Wiadomo, że będzie tak trudno, iż po finiszu przyjdzie może zwymiotować z wysiłku. Wiadomo też co trzeba robić i jak próbować rozłożyć siły. Coś  w i a d o m o.

Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki – jak zauważył Benjamin  Franklin. Faktycznie w życiu często nie mamy zbyt wielu pewników, choć uważam, że coś by się jeszcze  znalazło. Owszem, także sami stawiamy sobie jakieś mniej lub bardziej ambitne cele i to pewnie dobrze. Jakże jednak często wątpimy czy są właściwe! Mało tego – czasem nawet po ich osiągnięciu czujemy rozczarowanie, niedosyt. Nie wspominając już o tym, że nigdy nie mamy zupełnej pewności co będzie jutro. I czy w ogóle będzie jutro. No właśnie, a co to będzie jak go nie będzie? Co kiedy przeminą wszystkie jutra naszego życia? Co po-jutrze? Wielu z nas ma Wiarę. Ale zwykle słabą. Chyba tylko jakaś grupa, garstka mistyków i może jeszcze innych miała Wiarę tak silną, że  rzeczywiście graniczyła z wiedzą. Życie jest czasem trochę jak bieżnia elektryczna – biegniemy, biegniemy, a wydaje nam się, że stoimy w miejscu i nie wiemy czy biegniemy w dobrym kierunku, bo to, czego pragniemy, ciągle się nie chce przybliżyć. Ale ta bieżnia to przecież także i trening, co maratończycy wiedzą najlepiej.

Mam takie przekonanie, że maraton – po odpowiednim treningu – może przebiec (prawe) każdy. Podobnie jest w życiu, więc … warto żyć jego pełnią. Kamil Cierniak


Kamil Cierniak, 23 lata, jest studentem kierunku politologii na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz filozofii na Uniwersytecie Papieskim JPII w Krakowie. Choruje na zanik mięśni. Jego pasją jest film. Podczas pielgrzymki maltańskiej do Lourdes nakręcił reportaż, który wyemitowała TVP. / foto tytułowe Paulina Guzik /

http://www.radiokrakow.pl/wiadomosci/krakow/krakowski-student-pokazuje-ze-zanik-miesni-to-nie-wyrok-przygotowal-reportaz-o-zakonie-maltanskim/

Test Jurka na 10km i pytanie o: Marathon UNDER 2h

ostatni dzień roku przed południem – jedni u fryzjera, niektórzy biegają, jeszcze inni w supersamie w kolejce po „ciężary” .., w różny sposób czekaliśmy na zakończenie 16 roku. Jurek Skarżyński wystartował w zawodach sylwestrowych w Brzozie k. Bydgoszczy na 10km i tak skomentował swój wystep: plan prawie wykonany – miało być <40:00, wyszło 40:14. Jest dobrze…  To cenne informacje dla uczestników naszego konkursu, który polega na typowaniu wyników poszczególnych biegaczy 🙂 Łatwo nie jest, ale zabawa na tym polega, że  pomagając uczymy się tej dyscypliny i jeszcze możemy poczuć emocje w konkursie z nagrodami, w końcu – kto nie lubi wygrywać ? -:)  …

W konkursie założyliśmy, że czas referencyjny dla Jurka w maratonie wynosi 3:15 (3 godziny i 15 minut), a to oznacza, że pierwsze 10km musi pokonać w około 46 minut, na 20km powinien pojawić się w czasie 1:33 (1 godzina 33 minuty), półmaraton 1:38:30 … Zatem test grudniowy wygląda obiecująco.

A tak wyglądał Jurek na trasie:

Jurek Skarżyński Sylwestrowy Bieg na 10km w Brzozie – 31 grudnia 2016 r. czas 40:14. Źródło Facebook Jurek Skarżyński

Tu na zdjęciu z Ryszardem Marczakiem doskonałym polskim maratończykiem, 2 krotnym złotym medalistą Mistrzostw Polski (w 1978 i 1981) oraz czterokrotnym wicemistrzem (1976, 1977, 1979 i 1980) z rekordem życiowym 2:12:44.

Ryszard Marczak z Jurkiem Skarżyńskim 31 grudnia 2016 r.

Dzięki uprzejmości redakcji MaratonyPolskie.pl możemy wykorzystać krótki wywiad z Jurkiem, który przeprowadzony został tuż za metą … Znajduje się tam ciekawa opinia nt. szans światowego programu: MARATHON UNDER 2H. Niektórzy uważają, że jeszcze się nie urodził człowiek, który pobiegnie maraton poniżej 2 godzin, a co uważa Jurek – posłuchajcie … , a przy okazji – po takim biegu słowa bym nie wykrztusił … Tomek Tarnowski