Dębno 87 – 88 i walka o igrzyska w Seulu

tekst: Jurek Skarżyński

Dębno 1987

Nie pamiętam dlaczego w sezonie 1987 mistrzostwa Polski zorganizowano tydzień przed  zaplanowanym na 12 kwietnia Pucharem Świata. Ta decyzja zamknęła bowiem możliwość walki o medale reprezentantom na tę imprezę, czyli – teoretycznie – najlepszym polskim maratończykom. Żeby wyszło śmiesznie/strasznie (niepotrzebne skreślić) do wylotu reprezentacji… nie doszło, gdyż PZLA za późno wystąpił o bilety i gdy byliśmy już w Warszawie okazało się, że nie ma żadnej opcji połączeń, by zdążyć na start. Zamiast więc lotu do egzotycznego Seulu wróciłem do Szczecina, by w niedzielę rano pojechać do Dębna przyglądać się rywalizacji kolegów, którzy nie załapali się do reprezentacji. Moja forma rosła i miała eksplodować w Korei, ale start tydzień wcześniej nie wchodził w rachubę, gdyż aż do piątku trenowałem z myślą o starcie w następną niedzielę. Cóż, gdyby Dębno zaplanowano tydzień po Seulu, taki manewr byłby możliwy.

Organizatorzy wyznaczyli nową trasę, gdyż ocenili, że „mijanki” na tej wcześniejszej (pięć 8-kilometrowych rund „tam i z powrotem”) czasami przeszkadzały czołówce. Było tak w sytuacjach, gdy ci wolniejsi na łukach trasy nie chcieli „oddać” miejsca przy samym krawężniku, więc czołówka musiała ich omijać szeroko, nadkładając trochę dystansu. Do tego aż pięć pętli powodowało, że na trasie znajdowało się wielu biegaczy zdublowanych, którzy zwłaszcza na ostatniej pętli także przeszkadzali czołówce. Teraz biegacze mieli do pokonania trzy 14-kilometrowe pętle prowadzące z Dębna przez Cychry i Dargomyśl, które gwarantowały bezkolizyjny bieg każdemu.

Było chłodno, poniżej 10 stopni, więc było super, ale… padał deszcz, który przy tej temperaturze wręcz mroził mięśnie. Chłodno, ale bez deszczu, albo deszczyk, ale temperatura ok. 15 stopni – to sprzyja uzyskiwaniu rekordowych czasów, ale w  tych warunkach nie było o tym mowy. Po zaciętej walce bieg wygrał Czech Martin Vrabel (2:14:15), który na ostatnim kilometrze uciekł Bogusiowi Kusiowi (2:14:22). Nagrodą dla zwycięzcy był wtedy (bodajże) maluch, więc Kuś był baaardzo niepocieszony, czego nie poprawił fakt, że wywalczył tytuł mistrza Polski. Wszak miał ich już cały worek z innych konkurencji. Tyle, że był to pierwszy (i ostatni) w maratonie. Srebrny medal zdobył Heniu Lupa (2:14:37), zaś brązowy Mirek Dzienisik (2:15:10). Tuż za podium znalazł się Wojtek Ratkowski (2:15:39), który w końcówce musiał odpierać atak innego gdańszczanina – Stasia Lange (2:15:41).

ranking 1987

Dębno 1988

Nominacja na Los Angeles, którą wywalczyłem 4 lata wcześniej, okazała się kartą bez pokrycia. W wyniku bojkotu igrzysk przez kraje socjalistyczne zamiast do Miasta Aniołów polecieliśmy bowiem na Zawody Przyjaźni do Moskwy. Mistrzostwa Polski w Dębnie miały być najważniejszą próbą walki o minima olimpijskie do igrzysk w Seulu. Polska nie byłaby jednak Polską, gdyby przed sezonem wszystko było jednoznacznie sprecyzowane. Zawsze musiał być (i chyba ciągle jest) margines na działania przy „zielonym stoliku”. Tym razem jedna osoba tak „mieszała”, że… nikt z polskich maratończyków nie poleciał na igrzyska, chociaż (przynajmniej) jeden z nas miał to minimum! Do dzisiaj gotuję się, gdy to wspominam. Pewnie Wiktor Sawicki też.

O co chodziło? Trener Wiesław Kiryk opiekował się Bogusławem Psujkiem, który wiosną 1987 roku znakomicie pobiegł w Londynie, bijąc rekord Polski czasem 2:10:26. Do tego jesienią był siódmy w Nowym Jorku. To był kandydat z szansami na dobry wynik w Seulu – za rok. Tyle, że wyniki z sezonu 1987 nie mogły mu dać nominacji olimpijskiej. Psujek musiał potwierdzić swoją klasę dobrym biegiem w 1988 roku. Pod koniec kwietnia zaplanowany był udział polskiej reprezentacji w Pucharze Europy i ustalono, że bez względu na osiągnięty czas miejsce w szóstce podczas tej imprezy – co wydawało się łatwym zadaniem – przypieczętuje jego nominację. Wszystko jasne. Ze startu w mistrzostwach Polski został więc zwolniony.

Bieg w Dębnie odbył się 27 marca. Przed startem usłyszałem od trenera Wójcika, że minimum na Seul wynosi 2:13:00. Na igrzyska poleci Psujek i pierwsza dwójka z Dębna – o ile złamie 2:13:00 – tłumaczył. Pogoda znów – jak dwa i cztery lata wcześniej – okazała się łaskawa, więc wierzyłem, że to minimum wypełnię. Do pomocy na pierwsze 20 km dostaliśmy Ryśka Marczaka i Wieśka Dubiela.

Dębno 1988_1 – [ arch JS]
Kolejne piątki pokonywaliśmy jak zaprogramowane automaty: 15:31; 15:30; 15:31, a ostatnią (z ich pomocą) w 15:55 (20 km w 1:02:27). Gdy zeszli z trasy nikt nie miał jednak ochoty na prowadzenie. Uważam, że pacemakerzy powinni prowadzić przynajmniej 25 km, a najlepiej aż 30. Wtedy ma to sens, gdyż zejście już po 20 km lub po połówce grozi przepychankami, kto dalej będzie to ciągnął.  Zwykle nie ma chętnych i tempo spada. Bałem się jednak, że minimum olimpijskie nam (mi!) ucieknie, więc chcąc-nie chcąc wyszedłem na prowadzenie. Chyba przesadziłem, gdyż tę piątkę pokonaliśmy w 14:55, ale w czołówce biegło ciągle aż 6 osób. Wszyscy odczuliśmy to przyśpieszenie, więc tempo spadło – następne 5 km pokonaliśmy dużo wolniej –  w zaledwie 16:09 (30 km w 1:33:31). Ta wolniejsza piątka pozwoliła mi trochę odpocząć, by rozpocząć ostateczny atak. Wszak maraton zaczyna się po trzydziestce – mówią! Gdy wybiegaliśmy z Dębna na ostatnią pętlę ostro przyśpieszyłem. Przytrzymał mnie tylko Wiktor Sawicki, ale i on szybko zrezygnował. Prowadziłem samotnie stopniowo powiększając przewagę nad nim. Czułem się znakomicie, więc już wtedy… „witałem się z gąską”, widząc się na najwyższym stopniu podium. To było jednak zbyt piękne, by mogło się udać, bo nagle zacząłem odczuwać narastające napięcie w mięśniu dwugłowym prawego uda. Znałem to już z kilku wcześniejszych maratonów, więc wiedziałem, że zaraz złapią mnie skurcze. Biegłem tupiąc nogą o szosę, starając się to napięcie „rozproszyć”, ale stan „przedskurczowy” nie mijał. Musiałem zwolnić. Gdy Wiktor mnie dogonił był lekko zdziwiony moim zachowaniem. Spytał, co się dzieje. „Dla mnie jest już po biegu, bo zaraz będę miał skurcze” – odpowiedziałem zrezygnowany. Ale że skurcze nie następowały, przez jakiś czas biegliśmy razem. Odcinek 30-35 km pokonaliśmy w 15:53. Stan napięcia w mięśniu na szczęście „jakoś” minął, więc postanowiłem… ponownie zaatakować Przyśpieszyłem na zbiegu przed skrętem w Dargomyślu. Wiktor ku mojemu zaskoczeniu nie próbował walczyć, więc znów dość szybko powiększałem przewagę nad nim. Gdy wybiegaliśmy z Dargomyśla miał ok. 50 metrów straty! To dużo, więc znów „witałem się z gąską”. Wszak do mety zostały już „tylko” 4 km. „Za 13 minut będę mistrzem Polski” – myślałem.

Dębno 1988_2 [arch JS]
I wtedy stało się coś dla mnie niezrozumiałego. Zacząłem odczuwać piekący ból prawej stopy. Baaardzo piekący. Każdy krok stał się walką z bólem przeszywającym całe moje ciało. Wiktor szybko mnie dogonił, a potem – dokładnie na linii 40. kilometra (2:05:30 – piątka wyszła w 16:06) – natychmiast wyprzedził. Tym razem nie spytał, co się dzieje – he, he. Końcówkę pokonywałem „na ostatnich nogach”, walcząc z tym bólem. Bałem się, że inni rywale zaczną mnie teraz wyprzedzać „jak furmankę” i nawet na podium nie stanę. Na moje szczęście oni mieli swoje problemy. Wiktor wygrał w 2:12:26, a mi złapano 2:12:56, czyli poniżej sakramentalnych 2:13! Na linii mety wpadłem w objęcia naszej kadrowej lekarki, dr Małgorzaty Puchały, która wiedziała już o moim problemie. Zaprowadziła mnie do namiotu sanitarnego.

Dębno 1988_3

Relacja z maratonu w „Sportowcu” miała znamienny tytuł „Krwawa stopa”. Maciej Biega pisał: „Jerzy Skarżyński z Budowlanych Szczecin górne partie zabezpieczył w Dębnie według wszelkich reguł sztuki. Z prawą stopą było o wiele gorzej. W kilka minut po zakończeniu biegu, pod polowym namiotem, gdzie rozstawiono składane łóżka, trudno było znaleźć jednego z bohaterów wyścigu. Skarżyński owinięty szczelnie w koce, z głową przysuniętą do brezentowej ściany chciał jakby wtopić się w prymitywne legowisko. (…) Na widok publiczny wystawione były tylko jego stopy. Jedna krwawa, odarta do żywego mięsa. Nad nią uwijały się panienki z obsługi sanitarnej lejąc na przemian wodę utlenioną i spirytus do użytku zewnętrznego. Dopiero w parę minut później, gdy ranę zakrył bandaż wynurzyła się spod kurtyny odosobnienia głowa biegacza”. Jak to się stało? Myślę, że tupiąc nogą w szosę spowodowałem zsunięcie się skarpety, która podwinęła się w bucie, a potem… zrobiła, co zrobiła. To jest maraton – tu nie ma taryfy ulgowej na najmniejszy błąd, jeśli to moje tupanie można w ogóle nazwać błędem! Wszak uratowało mnie przed skurczami.

Z minimum olimpijskiego nie cieszyłem się zbyt długo. Jeszcze przed dekoracją dowiedziałem się, że minimum wynosiło jednak nie 2:13:00, ale 2:12:40, więc tylko Wiktor je osiągnął. Niby tylko 20 sekund różnicy, a diametralnie zmieniało moją pozycję w grze o Seul. Napisałem grze, a nie rywalizacji, bo właśnie w tym momencie rozpoczęła się niezrozumiała wtedy dla mnie gra. Dostałem propozycję nie do odrzucenia – „zaproponowano” mi start za 5 tygodni w Pucharze Europy. Pięć tygodni po tak dla mnie wyczerpującym biegu było jak rzucenie mnie na pożarcie, Cóż, nie miałem wyboru, jeśli marzyłem o Seulu. A ciągle marzyłem.

Dębno 1988_4  [ arch JS]
Gra o Seul

Scenariusz wydawał się następujący: Wiktor miał minimum, więc na Puchar Europy nie poleciał, Psujek będzie w szóstce, mi powtórny atak na minimum olimpijskie nie ma prawa się udać, więc Sawicki z Psujkiem polecą do Seulu, a ja znów zostanę w domu. Gra okazała się jednak bardziej skomplikowana. Bo Psujek w Belgii… zawiódł. To ja okazałem się najlepszym Polakiem! Zająłem 11. miejsce z nadspodziewanie dobrym – jak na ponowny start po 5 tygodniach – czasem 2:14:52. I to mimo zatrzymania się na 30. kilometrze z powodu „swoich” skurczów, przez co straciłem do biegnącego wtedy ze mną Tadzia Ławickiego ok. 300 metrów! Psujek przeliczył się z siłami i doczłapał do mety w czasie 2:20:31. Przegrał i ze mną, i z Tadziem Ławickim (13. m. – 2:15:13), i z Misiewiczem (20. m. – 2:17:03). By być szóstym w Pucharze trzeba było nabiegać 2:13:17, ale to okazały się wtedy dla niego za wysokie progi.

Puchar Europy

Opcja porażki Psujka nie była brana pod uwagę. I jak w tej sytuacji dać mu nominację olimpijską? W tym momencie do gry włączył się jego trener. Miał w PZLA mocną pozycję, więc wymyślano scenariusze, jak go do Seulu wysłać. Potrzebny był konkretny wynik, bo „na gębę” nominacji nie dają. I wymyślono. Mi, Psujkowi, ale też Sawickiemu, który przecież miał minimum z Dębna (!), zaserwowano w Brzeszczach „eliminacje olimpijskie maratończyków” na dystansie 30 km! Każdy z naszej trójki miał otrzymać nominację, jeśli pokona ten dystans poniżej 1:33:30, ale gdyby nikt tego wyniku nie osiągnął, wtedy do Seulu poleci zwycięzca tego (dla wielu dziwnego) biegu. Wprawdzie 1:33:30 na 30 km uzyskuje się jako międzyczas w maratonie (w Dębnie miałem 1:33:31), ale to był gorący sierpień, a w takich warunkach biega się duuużo wolniej.

Te „eliminacje” oczywiście „ustawione” były pod Psujka. Szans na złamanie 1:33:30 praktycznie nie było, ale to Psujek był zdecydowanym faworytem do zwycięstwa. Wystartujemy – Psujek nas ogra i będzie miał „papier” na igrzyska – tak to wymyślono.

Przebieg naszej rywalizacji okazał się jednak godny hoolywodzkiego scenariusza – dla każdego coś miłego, bo miał w sobie i coś z horroru, i coś z dramatu, i coś z komedii. Psujek zaczął nam uciekać po 10 km. Sawicki zły, że musiał brać udział w tej szopce, zszedł z trasy na 15 km. Paranoja – jako jedyny miał minimum i… Seul odleciał w tym momencie w kosmos!

Na trasie zostałem już tylko ja i Psujek. Na 20 km miałem do niego 24 sekundy straty. Chciałem już zejść z trasy, ale otrzymałem informację, że Psujek ma kłopoty, że słabnie. To mnie nakręciło – postanowiłem jeszcze walczyć. I faktycznie – widziałem, że powoli zbliżam się do niego. Dogoniłem go na ok. 2 km przed linią mety. Oczywiście natychmiast zaatakowałem, ale na pewno był na ten atak przygotowany, więc nie udało mi się go urwać. Zwolniłem. Ponowny atak podjąłem na ok. 700 m przed metą – znów się nie powiódł. Pozostał atak finiszowy. Poderwałem się z 200 metrów. Gdy wpadałem na metę czułem, że (minimalnie) wygrałem. Czucie czuciem, ale ustawiona na linii mety fotokomórka mogła to rozstrzygnąć.

BrzeszczeBieg ukończyliśmy w czasie 1:34:38. Sędziowie uznali, że… obaj wygraliśmy. Mimo fotokomórki nie wyłoniono zwycięzcy! Dziwne, bo nawet w biegach sprinterskich dzięki fotokomórce rzadko nie udaje się ustalić, kto wygrał. Wtedy jednak z tego wyniku się ucieszyłem, bo przedstawiciel PZLA oznajmił, że obu nas zgłoszą jako kandydatów do startu w maratonie olimpijskim. We dwójkę będzie nam raźniej w Seulu – myślałem. Tymczasem Polski Komitet Olimpijski uznał naszą rywalizację za ukartowaną już przed startem. Ocenili, że… umówiliśmy się, by razem wpaść na metę. I żadnego z nas nie wysłał do Seulu! PZLA się od tej decyzji odwołał, ale PKOl pozostał nieugięty. Drugie igrzyska mi uciekły.

Walczyłem potem o wgląd w zapis fotokomórki, ale nigdy mi go nie udostępniono. Myślę, że wygrałem (o centymetr-dwa) i dlatego trener Kiryk użył swoich wpływów, by uznano wynik naszej rywalizacji jako ex aequo. Gdyby to Psujek wygrał o centymetr-dwa, byłby samodzielnym zwycięzcą, a ja z tym samym czasem byłbym drugi. I to on jako jedyny polski maratończyk poleciałby do Seulu, razem z trenerem Kirykiem, oczywiście. Myślę tak, gdyż trener Kiryk dwukrotnie zasłynął „załatwianiem” swoim podopiecznym tytułów mistrza Polski. Oba „wywalczył” przy zielonym stoliku… jako zwycięzcom ex aequo właśnie, gdy w ocenie świadków rywalizacji przegrali. Dziwne, prawda? W Brzeszczach trener Kiryk załatwił kolejne zwycięstwo ex aequo Psujkowi, i tym samym załatwił… całą naszą trójkę. Ale mi najbardziej żal było Sawickiego…

ranking 1988_1cz
ranking 1988_2cz