Archiwa tagu: Rysiek Kopijasz

polski maraton – Dębno 1983-1984

Wpis Jurka Skarżyńskiego.

Dębno rok 1983.

Byłem dobrze przygotowany do sezonu, więc moje aspiracje sięgały już medalu MP, co w momencie rozpoczęcia wyczynowego biegania wydawało się jedynie sennym marzeniem. Niestety – sen miał trwać nadal, gdyż w Dębnie wystąpiłem w innej roli niż biegacza aspirującego do miejsca na podium. PZLA, odpowiadając na zaproszenie angielskich organizatorów, wysłał bowiem czwórkę: mnie, Henia Nogalę, Józka Stefanowskiego i Henia Lupę do Londynu, gdzie 17 kwietnia odbywał się największy wtedy na świecie (na starcie stanęło rekordowe 17 tysięcy uczestników) 3. Gilette London Marathon. Wróciłem stamtąd z tarczą, czyli z rekordem życiowym – 2:15:31, choć zająłem dopiero 35. miejsce. Byłem najlepszym Polakiem, więc bonusem była nominacja do mojego pierwszego oficjalnego występu reprezentacyjnego w czerwcowym Pucharze Europy w hiszpańskim Laredo. Zwyciężczyni rywalizacji kobiet, Norweżka Grete Waitz, linię mety usytuowaną wtedy na Westminster Bridge przekroczyła w czasie nowego rekordu świata – 2:25:29. Innym niesamowitym rekordem był fakt, że barierę 2:20 pokonało wtedy aż 96 maratończyków, a ciekawostką jest fakt, że tylko jeden z nich był z Afryki (trzecie miejsce zajął Etiopczyk Kebede Balcha – w sierpniu zdobędzie tytuł wicemistrza świata)! Ten rekord wydaje się już nie do poprawienia.  Był to więc bardzo rekordowy – pod wieloma względami – maraton, który przeszedł do historii tej konkurencji. Cieszę się, że dane było mi w nim wystartować, gdyż wiem, że trener kadry Michał Wójcik do samego końca miał dylemat: Skarżyński, czy Misiewicz. Wybrał mnie.

Dębno było zaledwie dwa tygodnie po Londynie, więc o powtórnym pojawieniu się na maratońskiej trasie nie mogło jeszcze być mowy. W prasie zawrzało, bo w Londynie zamiast w Dębnie wystartowało dwóch medalistów poprzednich MP (Nogala i Stefanowski). „Takimi decyzjami PZLA obniża prestiż najważniejszej dla sportowca imprezy krajowej – walki o medale mistrzostw Polski, gdzie na starcie powinni stać wszyscy faktycznie najlepsi Polacy” – argumentowano.

Londyn 1983

Pojechałem do Dębna pooglądać rywalizację kolegów, a że Jurek Kowol poprosił mnie, bym był jego serwisantem, z chęcią służyłem mu pomocą. (Dzięki mojej rewelacyjnej pomocy – he, he) Kowol wygrał ten bieg w 2:14:48, dokładając do swej bogatej mistrzowskiej kolekcji także tytuł z maratonu. Drugi był Rysiek Misiewicz (2:15:24), a trzeci Józek Mitka (2:16:36). Misiewicz wywalczył swój pierwszy maratoński medal. Nie miałby go, gdyby poleciał – zamiast mnie – do Londynu. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy ja byłbym medalistą, gdybym nie poleciał do Londynu? Być może…

ranking 1983

Dębno rok 1984

Rok olimpijski często wyzwala w zainteresowanych igrzyskami sportowcach rekordowe możliwości. Pewnie z tego powodu ten sezon okazał się pod wieloma względami niesamowity i zapisał się złotymi zgłoskami w historii tej konkurencji. Minimum na Los Angeles wynosiło nie jak na Moskwę <2:14, ale <2:13. Wtedy wypełniło je trzech maratończyków, teraz aż… Ale po kolei.

Na obozach w Szklarskiej Porębie (styczeń), Mysłakowicach (luty) i w rumuńskim Baile Felix (luty/marzec) moja sportowa forma rosła jak na drożdżach. Polscy maratończycy byli chętnie zapraszani przez zagranicznych organizatorów, a że Dębno zaplanowane było dopiero na 6 maja, więc PZLA znów wykorzystał oferty startu dla kilku z nas. Teraz jednak, by nie obniżać rangi mistrzostw Polski, wybrał tylko te maratony, w których udział nie zamykał możliwości startu w Dębnie. I tak ja z Antkiem Niemczakiem i Ryśkiem Misiewiczem zostaliśmy „oddelegowani” do Wiednia (25 marca – sześć tygodni przed Dębnem), zaś dwa tygodnie później Rysiek Kopijasz, Heniu Lupa, Józek Mitka i Jurek Finster mieli pobiec w holenderskim Maasluis. To miało zagwarantować naszą późniejszą bezpośrednią konfrontację w Dębnie. Jednak wypadki potoczyły się nieprzewidzianą ścieżką I to nie tylko dlatego, że wyniki z tych biegów przerosły najśmielsze oczekiwania – tak nasze, jak i PZLA. Nie tylko wyniki, zresztą…

W Wiedniu – ustanawiając rekord Polski – wygrał Niemczak (2:12:17), a ja z drugim w historii polskiego maratonu czasie 2:12:37 byłem drugi. Tego nikt się nie spodziewał. Wiwatom polskich kibiców mieszkających w Wiedniu nie było końca. Zwłaszcza, że w pokonanym polu zostawiliśmy gromadę Etiopczyków i Tanzańczyków, którzy forsując od startu zabójcze tempo w końcu opadli z sił. Po 30. kilometrze wyprzedzaliśmy ich jak furmanki. Byliśmy pierwszymi polskimi lekkoatletami z minimum na Los Angeles!

Wiedeń 1984 Ale to nie był koniec roku cudów na maratońskich trasach. Rekord Niemczaka przetrwał bowiem tylko dwa tygodnie! Poprawił go Kopijasz. Zajął w Maasluis drugie miejsce w czasie 2:11:50! Jakby tego było mało Lupa nabiegał 2:12:49, stając się czwartym już maratończykiem z olimpijskim minimum.

Sześć tygodni po starcie w Wiedniu w moim organizmie nie było już śladu zmęczenia. Dwanaście tysiączków po 3:00/km, które zrobiłem na 4 dni przed Dębnem, zrealizowałem bez najmniejszych problemów. Ostatni w 2:49 był dowodem na to, że czeka mnie szczyt formy! ”Samopoczucie fantastyczne! Luzy.” – napisałem w dzienniczku treningowym. Jechałem do Dębna wierząc w to, że mam szanse na złoty medal. Znałem wprawdzie zasadę: „Chcesz mieć medal – myśl o zwycięstwie”, ale wiedziałem, że teraz „tylko” medal mógł nie wystarczyć – żeby polecieć do Los Angeles musiałem zrobić wszystko, by był on koniecznie złotego koloru.

Gdy wchodziłem radośnie do biura zawodów natychmiast odniosłem wrażenie, że „coś wisi w powietrzu”. Najpierw wszyscy którzy mnie zobaczyli zamarli w bezruchu i nagle zapadła jakaś taka dziiiwna cisza. Ale za moment zza stolika poderwał się przedstawiciel PZLA i ruszył w moją stronę. Myślałem, że z gratulacjami za Wiedeń, a tymczasem niemal szeptem przywitał się i zaprosił mnie do swego stolika. Byłem zdezorientowany, bo natychmiast wyciągnął z teczki pismo oficjalne PZLA, w którym Przewodniczący Komisji Dyscypliny i Wyróżnień (Stefan Milewski) informuje mnie, że Komisja „na podstawie zawiadomienia przedstawiciela F-my „Adidas” oraz Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie – podjęła uchwałę o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Koledze w związku z tym, że w dniu 25 marca 1984 r. podczas Biegu Maratońskiego w Wiedniu używał niedozwolonego wyposażenia sportowego”. I w związku z tym „postanowiła zawiesić Kolegę z dniem 3 maja 1984 r. w prawach zawodniczych (zakaz wszelkich startów). Zakaz trwa do czasu zakończenia postępowania dyscyplinarnego”.

Uff, zatkało mnie – dobrze że siedziałem! Faktycznie, w Wiedniu biegłem w butach innej firmy (strój miałem przepisowy), ale z doborem butów dla maratończyków w magazynie PZLA zawsze były kłopoty, więc gdy ich nie dostałem nie czułem się zbytnio winny temu, że pobiegłem w innych. Okazało się, że zawieszono też Niemczaka, bo i on biegł wtedy w innym sprzęcie. Antek dowiedział się jednak o tym zawieszeniu wcześniej, więc zrezygnował z przyjazdu. Był za to Misiewicz, który wprawdzie też nie biegł wtedy w adidasach, ale że był poza podium (siódmy – 2:16:57), więc firma o nim nie wspomniała. Bardzo mu to było na rękę, gdyż zamierzał w Dębnie walczyć po raz drugi o swoją olimpijską szansę.

Ostro postawione warunki przez PZLA spowodowały, że i Kopijasz, i Lupa, jeśli marzyli o igrzyskach, musieli stanąć na starcie, by w krajowej rywalizacji udowodnić swoją wyższość nad innymi. Tymczasem mnie i Niemczaka zakaz startu zawieszał w próżni – niczego nie mogliśmy być pewni. Zwłaszcza, że wiadomym było, iż jeśli mistrz Polski uzyska wynik poniżej 2:13, ma on pewne miejsce w samolocie do Los Angeles. A co będzie, jeśli dwóch albo wszyscy medaliści uzyskają wyniki poniżej 2:13? Głowa bolała od kalkulacji. Ideałem dla mnie było, gdyby mistrz Polski nie uzyskał minimum. Cóż, mogłem tylko przypatrywać się walce i czekać na rozwój sytuacji. Jak się okazało, nerwówka trwała nie tylko do czasu, aż medaliści znajdą się na mecie…

Pogoda sprzyjała, była niemal idealna – chłodno i prawie bezwietrznie. Gdańszczanin Wojtek Ratkowski, podopieczny trenera Henryka Tokarskiego, nie był zaliczany do grona faworytów. Jego ubiegłoroczny rekord życiowy 2:17:21 plasował go na 14. miejscu w polskim rankingu, a to – na zdrowy rozum – nie dawało mu większych szans na odegranie istotnej roli w rywalizacji o medale, a już tym bardziej o olimpijski paszport. Świadomy tego Ratkowski zaczął bardzo ostrożnie. Po wystrzale startera odpuścił grupę czołową (w sumie 12 zawodników, w tym dwóch Rosjan), by robić „swoje”. Gdy liderzy mijali 20 km (1:02:53) Ratkowski był ponad minutę za nimi. Na 25 km stało się jednak coś nieoczekiwanego – łatwo oderwał się od swoich kolegów i w niesamowitym stylu dogonił liderów biegu, a potem nie zwalniając ani na chwilę przemknął obok nich. A, to tylko Ratkowski – zlekceważyli jego atak „możni” tego biegu. Gdy jednak jego przewaga nad nimi po 30 km urosła do prawie minuty pojawił się strach, że Ratkowski może jednak wytrzymać aż do mety. W nerwową pogoń ruszyła dwójka Pierzynka i Misiewicz. Sił zabrakło już Kowolowi, zaś i Kopijasz, i Lupa, stracili ochotę do dalszego biegu, schodząc niespodziewanie z trasy.

Na końcowych kilometrach przewaga Ratkowskiego nad goniącym go już samotnie Pierzynką malała w oczach, ale ostatecznie to Ratkowski jako pierwszy pokonał linię mety w rekordowym czasie 2:12:49. Pierzynka dobiegł 4 sekundy po nim. „Gdybym miał okulary, pewnie dogoniłbym Wojtka. Bez nich długo nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego, co długo utrudniało mi pogoń” – oświadczył za metą Pierzynka. „Do ostatnich metrów kontrolowałem bieg. Gdyby była taka potrzeba, miałem jeszcze siły, by utrzymać przewagę” – ripostował mistrz Ratkowski.

Dębno 1984I Ratkowski, i Pierzynka, uzyskali minimum olimpijskie! Od nadmiaru głowa nie boli? Po biegu w Dębnie w PZLA nie było nikogo, kogo by nie rozbolała. Sześciu polskich maratończyków uzyskało minimum na Los Angeles. Dość szybko okazało się jednak, że wylot reprezentacji krajów bloku socjalistycznego stoi pod znakiem zapytania. W czerwcu wiadomo już było, że nastąpi bojkot igrzysk, a zamiast w Los Angeles polska reprezentacja wystartuje w naprędce zorganizowanych w Moskwie (mężczyźni) i Pradze (kobiety) „Zawodach Przyjaźni”. W składzie reprezentacji polskiego maratonu znalazł się mistrz Polski Wojtek Ratkowski oraz zwycięzcy z Wiednia – Antek Niemczak i ja. W Moskwie zająłem czwarte miejsce (2:13:23), Niemczak był 11. (2:20:06), a Wojtek Ratkowski po półmetku zszedł z trasy.

A zamykając sprawę wyposażenia – podczas tych „olimpijskich” Zawodów Przyjaźni, za zgodą szefa wyszkolenia PZLA Marka Łuczyńskiego, biegłem w zaklejonych plastrami butach TIGERA, gdyż nawet na tę imprezę startówek adidasa nie dostałem! Jacek Wszoła, który miał już wcześniej podobne kłopoty, oceniał z Łuczyńskim, czy dobrze je okleiłem – he, he!

ranking 1984

 

ZDJĘCIA: Ranking 1984