Archiwa tagu: Grete Waitz

Dębno 1986 – Mistrzostwa, które przeszły do historii polskiego i światowego maratonu

Jurek Skarzyński:  Dębno 1986

Dwudziesta pierwsza edycja dębnowskiego czempionatu przeszła do historii nie tylko polskiego, ale także światowego maratonu, bo oprócz rekordów kraju (mężczyzn i kobiet) padły także światowe rekordy, mówiące o sile polskich maratończyków tamtych czasów.

Mam tę frajdę, że byłem uczestnikiem kilku „historycznych” biegów, o wynikach których jeszcze przez lata będzie się mówiło w „branżowych” rozmowach, bo wydają się – mimo tak silnego rozwoju wyników w następnych latach – raczej… nie do poprawienia. Czy są w ogóle rekordy, które nie „pękają”. Chyba są…

O pierwszym wspominałem we wcześniejszej relacji z Londynu z roku 1983 – przypominam: prawie 100 maratończyków poniżej granicy 2:20. Rekord świata Norweżki Grete Waitz (2:25:29) i rekordowa frekwencja (17,5 tys. uczestników na starcie) szybko zostały poprawione, ale ten rekord dłuuugo będzie trwał, bo raczej nie uda się ustawić setki maratończyków z poziomu poniżej 2:20 na linii jednego biegu! Chyba, że zwiezie się po pół setki Kenijczyków i Etiopczyków, ale… to nie będzie już ta sama konkurencja, bo wtedy w tej grupie był tylko jeden (!) biegacz z Afryki. Swoją drogą – czy w całej Europie znajdzie się teraz setka takich biegaczy, wykluczając tych z afrykańskimi korzeniami? Może. Ale jeśli jest ich tylu, to jak namówić ich na start w tym samym maratonie?

Drugim takim biegiem była dziesiątka w Sopocie w 1984 roku, podczas której aż sześciu Polaków złamało barierę 28:40 (wygrał Mirek Dzienisik w 28:28,03, ja byłem czwarty w 28:33,26), zaś bodajże jeszcze dwudziesty szósty zdążył przekroczyć linię mety przed upływem 30 minut! Ta bariera była kiedyś wyczynową barierą przyzwoitości długodystansowców, teraz staje się przeszkodą, którą pokonuje niewielu polskich biegaczy. Wprawdzie chętnych do biegania w Polsce nie brakuje, ale mimo faktu, że od tego momentu minęły już 33 lata, w ciągu których świat zrobił i technologiczny, i metodyczny, skok jakościowy, zadanie „30 Polaków biega 10 km poniżej 30 minut” leży teraz daleko poza możliwościami polskich długodystansowców. Wydaje się więc, że tego rekordu dłuuuuuugo jeszcze się nie poprawi. Może… nigdy?

Sopot 1984

Trzecim biegiem, który trafił do mojej Hall of Runs jest dębnowski maraton z roku 1986. Dwa miesiące wcześniej zaliczyłem już jeden. W nowozelandzkim Auckland zająłem drugie miejsce z czasem 2:15:39. Planowałem pobiec poniżej 2:15, by zrobić tzw. chlebowe, czyli wynik przedłużający mi stypendium sportowe na kolejny sezon, ale na ok. 800 m przed metą miałem skurcze, i to przez nie „spóźniłem” się na metę. Ważne z tego wyjazdu było jednak to, że opiekujący się nami (mną i Wieśkiem Dubielem – był piąty w 2:17:17) trener Jan Panzer zabrał nas na jakieś specjalne badania. Ich wyniki były dla mnie budujące: „Jurek, możesz zwiększyć intensywność, masz ciągle silny organizm, który wytrzyma każdy trening”. Wieśkowi zalecał jednak ostrożność w przygotowaniach, oszczędzanie „zużytego” już mocno organizmu. Wiesiek zlekceważył te sugestie. „Eee tam, takie badania” – powiedział do mnie i po powrocie do Polski na obozach trenował jak dawniej. Jak się potem okaże wyniku z Auckland nigdy już nie poprawił.

Gdy przyjeżdżałem wtedy do Dębna wierzyłem w swoje możliwości. Dwanaście ostrożnych tysiączków po 3:06-3:04 na przerwach 3-minutowych w truchcie (700 m) zrobiłem w poprzedzający maraton wtorek „na luzie”, czułem się znakomicie. Po sobotnim rozruchu określiłem swoje samopoczucie jako bardzo dobre. Forma była! Tyle, że aby padł rekord życiowy – forma to za mało! To warunek konieczny, ale nie wystarczający, bo i przed biegiem, i w trakcie jego trwania, można przecież popełnić mnóstwo błędów, które mogą „uziemić” każdego.

Z czynników, na które nie mamy wpływu, najważniejsza dla maratończyków jest pogoda. Maraton odbył się 6 kwietnia, więc szanse na sprzyjającą pogodę były wielkie. Mieliśmy niewiarygodne szczęście: „Pogoda prawie idealna – lekki wiatr, temp. 8 st. C, wilgotność 92%” – czytam w dzienniczku. Co też ważne – było pochmurnie, więc podczas biegu nie przeszkadzało nam świecące słońce. W tej temperaturze i przy braku słońca intensywność pocenia była minimalna. Pamiętam, że podczas biegu napiłem się izotonika tylko trzykrotnie – na 10., 20., i 30. kilometrze. Prawie się nie pociłem, więc nie czułem potrzeby, by sięgać po bidon częściej.

Start zaplanowano na godzinę 11. Wcześniej zwykle biegano tu po południu – teraz organizatorzy pochylili się nad naszą dolą i niedolą. Wszak człowiek podlega też działaniu cyklu dobowego, a wiadomo że największa wydolność fizyczna to godziny poranno-przedpołudniowe. O 10:00 byłoby lepiej, a o 9:30 jeszcze lepiej, ale dobre choć to…

Ważnym elementem, mającym ogromny wpływ na późniejsze wyniki, był fakt, że trener kadry Michał Wójcik, namówił Stasia Zdunka i Darka Nawrockiego, by byli naszymi zającami, czyli jak się to teraz określa pacemakerami. Mieli do 25. kilometra dyktować określone tempo. Praktycznie? Mieli… hamować nas przed zbyt szybkim biegiem od samego startu. Trener Wójcik cały czas krzyczał do nas, byśmy ich nie wyprzedzali. Gdyby nie to – o rekordowym biegu nie byłoby mowy! Pamiętam, że to zaplanowane tempo (ok. 3:10/km) czułem jako zbyt wolne, więc co chwilę rękami „broniłem się”, by od tyłu nie wpaść na biegnących przede mną kolegów, uważając też by nie zahaczyć swoją nogą o ich pięty. O tym, że za wolno nie było tylko dla mnie świadczy fakt, że biegnący niemal cały czas tuż za prowadzącą dwójką Niemczak co jakiś czas próbował ich popędzać krzycząc „Zając, szybciej”. Na szczęście nie ulegli tej presji. Piątki, które nam prowadzili przebiegliśmy „jak po sznurku” kolejno w 15:44; 15:41, 16:01, 15:44 (20 km pokonaliśmy w 1:03:10) i 15:37. Do tego momentu prowadząca grupa liczyła jeszcze ok. 20 zawodników! Jasne, dla części z nich było to zbyt szybko, ale bieg w dużej grupie jest łatwiejszy niż bieg „na solo” tempem kilka sekund wolniejszym.

Dębno 1986-1 arch: JS

Na linii 25 km zostaliśmy już bez prowadzącego Zdunka (Nawrocki zszedł chyba po 20 km). I wtedy się zaczęło! Niemczak wyskoczył do przodu jak z katapulty. Trener Wójcik z jadącego obok samochodu krzyknął do nas „Trzymajcie go!”. Zareagowałem  tylko ja,  Misiewicz i Sawicki. Reszta odpuściła. Ale co się dziwić, tempo wzrosło zawrotnie – biegliśmy poniżej 3:00/km! Antek tę piątkę pokonał w czasie ok. 14:45, my w 14:53! Gdy to usłyszałem zmroziło mnie, ale przed oczami migotało mi podium i medal MP – nie zamierzałem „pękać”.

Aż do 37. kilometra biegliśmy w trójkę, a Niemczak stopniowo odjeżdżał „w siną dal”. Szybko zrozumieliśmy bowiem, by skoncentrować się na sobie, a nie na nim. Kalkulacja była prosta – Niemczak z przodu (czy wytrzyma do końca nie było wiadomo) i nas trzech, więc jest nas w sumie czterech. A medale są trzy! Ktoś z nas musi przegrać. Zacząłem się bać, że to ja zostanę tym pierwszym poza podium. Budowało mnie jednak to, co mówił w Auckland trener Panzer – mam mocny organizm, nie poddam się! No to do roboty! Pociągnąłem mocniej kilkaset metrów – nic, pociągnął mocniej Misiewicz – też nic, choć przez moment wydawało mi się, że Wiktor lekko odstaje. Nic z tego – za moment był z nami.

Dębno 1986_2 arch: JS

Piątkę pomiędzy 30. i 35. kilometrem pokonaliśmy w 15:45, choć były odcinki, gdy biegliśmy poniżej 3 minut na km! Cóż, po momentach zrywów były momenty wolniejsze – jak w kolarstwie – „czajenia” się, patrzenia sobie w oczy, oceniania sił rywali po rytmie… oddechu. Niestety, widocznych słabości u mych kolegów nie zauważyłem. Na 37 km szarpnął Sawicki – ruszyłem jak automat za nim, a Misiewicz… pękł! Uff, jaka ulga. Ciężko już było, ale mówiłem sobie teraz – muszę stanąć na podium, muszę zdobyć medal, muszę utrzymać to tempo do czasu, aż odskoczymy od Ryśka na kilkadziesiąt metrów. W pewnym momencie Sawicki spojrzał do tyłu. „Wiktor, jak?” – spytałem go, bo sam rzadko odwracałem się, by rywal nie odebrał tego jako chwili słabości. Jego odpowiedź mnie wystraszyła: „Trzeba jeszcze rabotać”. To znaczyło dla mnie tyle, że Misiewicz jest blisko za nami, że ciągle jest niebezpieczny, że podium jeszcze nie jest pewne. Ale nasza przewaga powoli rosła, już nie słyszałem jego kroków.

Piątka 35-40 km wyszła mocno – w 15:20 (40 km – 2:04:45, drugie 20 km pokonaliśmy w 1:01:35, czyli 1:35 szybciej niż pierwsze!!!). Wtedy poczułem się bezpieczniej i natychmiast… straciłem motywację do walki o srebro (Niemczak był poza naszym zasięgiem). Chciałem już tylko pilnować podium, „podwieźć” się za Wiktorem jak najbliżej linii mety, by utrzymać brąz.

Puściłem Wiktora, trochę zwolniłem. Bałem się, że mogą mnie w końcówce złapać skurcze, jak przed dwoma miesiącami w Auckland, i… po medalu. Cóż, jestem spod znaku Koziorożca, baaardzo ostrożny. A wróbla w garści już miałem – i nie chciałem go stracić. Stać na podium w Dębnie było ważniejsze od tego, na którym – drugim czy trzecim – będę stopniu. Tak to wtedy oceniłem. Może gdybym walczył o złoto, jeszcze bym walczył. Dobrze pamiętałem z ubiegłego roku, jakie to uczucie, gdy wchodzi się na tę udekorowaną scenę, a po wejściu na podium ma się przed sobą setki ludzi. To Dębno – tam ludzie znają się na bieganiu, od lat już obserwują tę rywalizację, znają wartość uzyskiwanych tu wyników i potrafią to docenić. To się czuło! Ale podium ma tylko trzy miejsca…

Niemczak był pierwszy – 2:10:34 było nowym rekordem Polski. Wiktor dobiegł w 2:11:18, a ja w 2:11:42. Boguś Kuś (zszedł z trasy, gdy Niemczak poderwał się do ataku) „płakał” potem, że przeskoczyłem go w rankingu o… sekundę, bo w Londynie rok wcześniej nabiegał (w maratońskim debiucie!) 2:11:43 – rekord Polski! Czesiu Wilczewski – świeżo upieczony rekordzista (2:11:34 z 2 lutego tego roku), też nie ukończył biegu.

Bonusem dla całej naszej trójki był awans do reprezentacji na sierpniowe mistrzostwa Europy w Stuttgarcie. Bez wątpienia na to zasłużyliśmy.

Dębno 1986_3 arch: JS

Na oklaski zasłużyli też wszyscy pozostali biegacze, z których wielu ustanowiło rekordy życiowe. Misiewicz (2:12:07) i Pierzynka (2:12:21) złamali 2:13. Misiewicz żałował, że biegł bez stopera, gdyż – jak stwierdził – gdyby w końcówce orientował się, że ma szanse na złamanie bariery 2:12, był w stanie tego dokonać. Lupa (2:13:01), Lasecki (2:13:37), Konieczny (2:13:39), Ławicki (2:13:48), Ratkowski (2:13:54) i Sajkowski (2:13:56) pobiegła poniżej 2:14. Nie wiem, czy były na świecie takie mistrzostwa krajowe, w których tylu maratończyków pobiegło poniżej 2:14?

Kolejnym rekordem świata tych mistrzostw wydaje się pokonanie bariery 2:20 przez trzydziestu dwóch Polaków! Mój podopieczny Zbyszek Mosiądz dobiegł na 30. miejscu z czasem 2:18:52, a tuż za nim było jeszcze dwóch.

Efektem zgrania idealnej pogody z realizacją optymalnej taktyki (tzw. Negative Split, czyli „wolniej zaczniesz – szybciej skończysz”) był grad rekordów życiowych. Statystyki i rankingi sezonu zatrzęsły się w posadach. To dzięki temu idealnemu zbiegowi okoliczności 50. polski maratończyk miał w sezonie 1986 wynik 2:21:28! Czy to nie był kolejny z polskich maratońskich rekordów świata do księgi Guinnessa? Pewnie został już poprawiony przez Kenijczyków i Etiopczyków, ale na podium jeszcze raczej stoimy.

Podczas ceremonii rozdania nagród (poza medalami MP, które wręczono na podium tuż po zakończeniu biegu) Wojtek Ratkowski – nawiązując do słów trenera Wójcika sprzed dwóch lat, gdy Wojtek znakomitym wynikiem wywalczył mistrzostwo Polski, iż „tak dobre wyniki były możliwe tylko dlatego, że tak sprzyjająca pogoda trafia się maratończykom raz na sto lat” – zażartował: „Nie raz na sto lat, ale raz na dwa lata, trenerze”. Okazało się, że były to prorocze słowa…

Rekord Polski i sporo rekordów życiowych padło też w rywalizacji kobiet (wygrała Renata Walendziak w 2:32:30), ale to temat na odrębne analizy, na które w tym materiale niestety nie ma już miejsca…

ranking 1986

Jurek Skarzyński – cdn:

polski maraton – Dębno 1983-1984

Wpis Jurka Skarżyńskiego.

Dębno rok 1983.

Byłem dobrze przygotowany do sezonu, więc moje aspiracje sięgały już medalu MP, co w momencie rozpoczęcia wyczynowego biegania wydawało się jedynie sennym marzeniem. Niestety – sen miał trwać nadal, gdyż w Dębnie wystąpiłem w innej roli niż biegacza aspirującego do miejsca na podium. PZLA, odpowiadając na zaproszenie angielskich organizatorów, wysłał bowiem czwórkę: mnie, Henia Nogalę, Józka Stefanowskiego i Henia Lupę do Londynu, gdzie 17 kwietnia odbywał się największy wtedy na świecie (na starcie stanęło rekordowe 17 tysięcy uczestników) 3. Gilette London Marathon. Wróciłem stamtąd z tarczą, czyli z rekordem życiowym – 2:15:31, choć zająłem dopiero 35. miejsce. Byłem najlepszym Polakiem, więc bonusem była nominacja do mojego pierwszego oficjalnego występu reprezentacyjnego w czerwcowym Pucharze Europy w hiszpańskim Laredo. Zwyciężczyni rywalizacji kobiet, Norweżka Grete Waitz, linię mety usytuowaną wtedy na Westminster Bridge przekroczyła w czasie nowego rekordu świata – 2:25:29. Innym niesamowitym rekordem był fakt, że barierę 2:20 pokonało wtedy aż 96 maratończyków, a ciekawostką jest fakt, że tylko jeden z nich był z Afryki (trzecie miejsce zajął Etiopczyk Kebede Balcha – w sierpniu zdobędzie tytuł wicemistrza świata)! Ten rekord wydaje się już nie do poprawienia.  Był to więc bardzo rekordowy – pod wieloma względami – maraton, który przeszedł do historii tej konkurencji. Cieszę się, że dane było mi w nim wystartować, gdyż wiem, że trener kadry Michał Wójcik do samego końca miał dylemat: Skarżyński, czy Misiewicz. Wybrał mnie.

Dębno było zaledwie dwa tygodnie po Londynie, więc o powtórnym pojawieniu się na maratońskiej trasie nie mogło jeszcze być mowy. W prasie zawrzało, bo w Londynie zamiast w Dębnie wystartowało dwóch medalistów poprzednich MP (Nogala i Stefanowski). „Takimi decyzjami PZLA obniża prestiż najważniejszej dla sportowca imprezy krajowej – walki o medale mistrzostw Polski, gdzie na starcie powinni stać wszyscy faktycznie najlepsi Polacy” – argumentowano.

Londyn 1983

Pojechałem do Dębna pooglądać rywalizację kolegów, a że Jurek Kowol poprosił mnie, bym był jego serwisantem, z chęcią służyłem mu pomocą. (Dzięki mojej rewelacyjnej pomocy – he, he) Kowol wygrał ten bieg w 2:14:48, dokładając do swej bogatej mistrzowskiej kolekcji także tytuł z maratonu. Drugi był Rysiek Misiewicz (2:15:24), a trzeci Józek Mitka (2:16:36). Misiewicz wywalczył swój pierwszy maratoński medal. Nie miałby go, gdyby poleciał – zamiast mnie – do Londynu. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy ja byłbym medalistą, gdybym nie poleciał do Londynu? Być może…

ranking 1983

Dębno rok 1984

Rok olimpijski często wyzwala w zainteresowanych igrzyskami sportowcach rekordowe możliwości. Pewnie z tego powodu ten sezon okazał się pod wieloma względami niesamowity i zapisał się złotymi zgłoskami w historii tej konkurencji. Minimum na Los Angeles wynosiło nie jak na Moskwę <2:14, ale <2:13. Wtedy wypełniło je trzech maratończyków, teraz aż… Ale po kolei.

Na obozach w Szklarskiej Porębie (styczeń), Mysłakowicach (luty) i w rumuńskim Baile Felix (luty/marzec) moja sportowa forma rosła jak na drożdżach. Polscy maratończycy byli chętnie zapraszani przez zagranicznych organizatorów, a że Dębno zaplanowane było dopiero na 6 maja, więc PZLA znów wykorzystał oferty startu dla kilku z nas. Teraz jednak, by nie obniżać rangi mistrzostw Polski, wybrał tylko te maratony, w których udział nie zamykał możliwości startu w Dębnie. I tak ja z Antkiem Niemczakiem i Ryśkiem Misiewiczem zostaliśmy „oddelegowani” do Wiednia (25 marca – sześć tygodni przed Dębnem), zaś dwa tygodnie później Rysiek Kopijasz, Heniu Lupa, Józek Mitka i Jurek Finster mieli pobiec w holenderskim Maasluis. To miało zagwarantować naszą późniejszą bezpośrednią konfrontację w Dębnie. Jednak wypadki potoczyły się nieprzewidzianą ścieżką I to nie tylko dlatego, że wyniki z tych biegów przerosły najśmielsze oczekiwania – tak nasze, jak i PZLA. Nie tylko wyniki, zresztą…

W Wiedniu – ustanawiając rekord Polski – wygrał Niemczak (2:12:17), a ja z drugim w historii polskiego maratonu czasie 2:12:37 byłem drugi. Tego nikt się nie spodziewał. Wiwatom polskich kibiców mieszkających w Wiedniu nie było końca. Zwłaszcza, że w pokonanym polu zostawiliśmy gromadę Etiopczyków i Tanzańczyków, którzy forsując od startu zabójcze tempo w końcu opadli z sił. Po 30. kilometrze wyprzedzaliśmy ich jak furmanki. Byliśmy pierwszymi polskimi lekkoatletami z minimum na Los Angeles!

Wiedeń 1984 Ale to nie był koniec roku cudów na maratońskich trasach. Rekord Niemczaka przetrwał bowiem tylko dwa tygodnie! Poprawił go Kopijasz. Zajął w Maasluis drugie miejsce w czasie 2:11:50! Jakby tego było mało Lupa nabiegał 2:12:49, stając się czwartym już maratończykiem z olimpijskim minimum.

Sześć tygodni po starcie w Wiedniu w moim organizmie nie było już śladu zmęczenia. Dwanaście tysiączków po 3:00/km, które zrobiłem na 4 dni przed Dębnem, zrealizowałem bez najmniejszych problemów. Ostatni w 2:49 był dowodem na to, że czeka mnie szczyt formy! ”Samopoczucie fantastyczne! Luzy.” – napisałem w dzienniczku treningowym. Jechałem do Dębna wierząc w to, że mam szanse na złoty medal. Znałem wprawdzie zasadę: „Chcesz mieć medal – myśl o zwycięstwie”, ale wiedziałem, że teraz „tylko” medal mógł nie wystarczyć – żeby polecieć do Los Angeles musiałem zrobić wszystko, by był on koniecznie złotego koloru.

Gdy wchodziłem radośnie do biura zawodów natychmiast odniosłem wrażenie, że „coś wisi w powietrzu”. Najpierw wszyscy którzy mnie zobaczyli zamarli w bezruchu i nagle zapadła jakaś taka dziiiwna cisza. Ale za moment zza stolika poderwał się przedstawiciel PZLA i ruszył w moją stronę. Myślałem, że z gratulacjami za Wiedeń, a tymczasem niemal szeptem przywitał się i zaprosił mnie do swego stolika. Byłem zdezorientowany, bo natychmiast wyciągnął z teczki pismo oficjalne PZLA, w którym Przewodniczący Komisji Dyscypliny i Wyróżnień (Stefan Milewski) informuje mnie, że Komisja „na podstawie zawiadomienia przedstawiciela F-my „Adidas” oraz Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie – podjęła uchwałę o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Koledze w związku z tym, że w dniu 25 marca 1984 r. podczas Biegu Maratońskiego w Wiedniu używał niedozwolonego wyposażenia sportowego”. I w związku z tym „postanowiła zawiesić Kolegę z dniem 3 maja 1984 r. w prawach zawodniczych (zakaz wszelkich startów). Zakaz trwa do czasu zakończenia postępowania dyscyplinarnego”.

Uff, zatkało mnie – dobrze że siedziałem! Faktycznie, w Wiedniu biegłem w butach innej firmy (strój miałem przepisowy), ale z doborem butów dla maratończyków w magazynie PZLA zawsze były kłopoty, więc gdy ich nie dostałem nie czułem się zbytnio winny temu, że pobiegłem w innych. Okazało się, że zawieszono też Niemczaka, bo i on biegł wtedy w innym sprzęcie. Antek dowiedział się jednak o tym zawieszeniu wcześniej, więc zrezygnował z przyjazdu. Był za to Misiewicz, który wprawdzie też nie biegł wtedy w adidasach, ale że był poza podium (siódmy – 2:16:57), więc firma o nim nie wspomniała. Bardzo mu to było na rękę, gdyż zamierzał w Dębnie walczyć po raz drugi o swoją olimpijską szansę.

Ostro postawione warunki przez PZLA spowodowały, że i Kopijasz, i Lupa, jeśli marzyli o igrzyskach, musieli stanąć na starcie, by w krajowej rywalizacji udowodnić swoją wyższość nad innymi. Tymczasem mnie i Niemczaka zakaz startu zawieszał w próżni – niczego nie mogliśmy być pewni. Zwłaszcza, że wiadomym było, iż jeśli mistrz Polski uzyska wynik poniżej 2:13, ma on pewne miejsce w samolocie do Los Angeles. A co będzie, jeśli dwóch albo wszyscy medaliści uzyskają wyniki poniżej 2:13? Głowa bolała od kalkulacji. Ideałem dla mnie było, gdyby mistrz Polski nie uzyskał minimum. Cóż, mogłem tylko przypatrywać się walce i czekać na rozwój sytuacji. Jak się okazało, nerwówka trwała nie tylko do czasu, aż medaliści znajdą się na mecie…

Pogoda sprzyjała, była niemal idealna – chłodno i prawie bezwietrznie. Gdańszczanin Wojtek Ratkowski, podopieczny trenera Henryka Tokarskiego, nie był zaliczany do grona faworytów. Jego ubiegłoroczny rekord życiowy 2:17:21 plasował go na 14. miejscu w polskim rankingu, a to – na zdrowy rozum – nie dawało mu większych szans na odegranie istotnej roli w rywalizacji o medale, a już tym bardziej o olimpijski paszport. Świadomy tego Ratkowski zaczął bardzo ostrożnie. Po wystrzale startera odpuścił grupę czołową (w sumie 12 zawodników, w tym dwóch Rosjan), by robić „swoje”. Gdy liderzy mijali 20 km (1:02:53) Ratkowski był ponad minutę za nimi. Na 25 km stało się jednak coś nieoczekiwanego – łatwo oderwał się od swoich kolegów i w niesamowitym stylu dogonił liderów biegu, a potem nie zwalniając ani na chwilę przemknął obok nich. A, to tylko Ratkowski – zlekceważyli jego atak „możni” tego biegu. Gdy jednak jego przewaga nad nimi po 30 km urosła do prawie minuty pojawił się strach, że Ratkowski może jednak wytrzymać aż do mety. W nerwową pogoń ruszyła dwójka Pierzynka i Misiewicz. Sił zabrakło już Kowolowi, zaś i Kopijasz, i Lupa, stracili ochotę do dalszego biegu, schodząc niespodziewanie z trasy.

Na końcowych kilometrach przewaga Ratkowskiego nad goniącym go już samotnie Pierzynką malała w oczach, ale ostatecznie to Ratkowski jako pierwszy pokonał linię mety w rekordowym czasie 2:12:49. Pierzynka dobiegł 4 sekundy po nim. „Gdybym miał okulary, pewnie dogoniłbym Wojtka. Bez nich długo nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego, co długo utrudniało mi pogoń” – oświadczył za metą Pierzynka. „Do ostatnich metrów kontrolowałem bieg. Gdyby była taka potrzeba, miałem jeszcze siły, by utrzymać przewagę” – ripostował mistrz Ratkowski.

Dębno 1984I Ratkowski, i Pierzynka, uzyskali minimum olimpijskie! Od nadmiaru głowa nie boli? Po biegu w Dębnie w PZLA nie było nikogo, kogo by nie rozbolała. Sześciu polskich maratończyków uzyskało minimum na Los Angeles. Dość szybko okazało się jednak, że wylot reprezentacji krajów bloku socjalistycznego stoi pod znakiem zapytania. W czerwcu wiadomo już było, że nastąpi bojkot igrzysk, a zamiast w Los Angeles polska reprezentacja wystartuje w naprędce zorganizowanych w Moskwie (mężczyźni) i Pradze (kobiety) „Zawodach Przyjaźni”. W składzie reprezentacji polskiego maratonu znalazł się mistrz Polski Wojtek Ratkowski oraz zwycięzcy z Wiednia – Antek Niemczak i ja. W Moskwie zająłem czwarte miejsce (2:13:23), Niemczak był 11. (2:20:06), a Wojtek Ratkowski po półmetku zszedł z trasy.

A zamykając sprawę wyposażenia – podczas tych „olimpijskich” Zawodów Przyjaźni, za zgodą szefa wyszkolenia PZLA Marka Łuczyńskiego, biegłem w zaklejonych plastrami butach TIGERA, gdyż nawet na tę imprezę startówek adidasa nie dostałem! Jacek Wszoła, który miał już wcześniej podobne kłopoty, oceniał z Łuczyńskim, czy dobrze je okleiłem – he, he!

ranking 1984

 

ZDJĘCIA: Ranking 1984