tekst Jurek Skarżyński: Dębno 1985
Czy jeśli ktoś ci powie, że po 9 latach wyczynowego treningu będziesz miał szansę zdobyć medal MP w maratonie – zaczniesz trening? Jeśli tak, to przynajmniej wiesz, że taka szansa się pojawi. Inna sprawa jednak, czy zdołasz ją wykorzystać, bo zwykle potencjalnie równie silnych jest kilku więcej niż miejsc na podium. Mi w roku 1977, gdy studiowałem na drugim roku Politechniki Szczecińskiej nikt nie obiecywał medalu MP, a już na pewno nie w maratonie, który był wtedy dla mnie abstrakcją. Nawet o nim nie śniłem. Do czasu…
W roku 1982, po udanym starcie w Dębnie, zostałem przez trenera Zbigniewa Orywała powołany do kadry narodowej. Wspólne treningi z moimi krajowymi idolami – Ryśkiem Marczakiem, Jurkiem Kowolem, Ryśkiem Kopijaszem, Heniem Nogalą, Zbyszkiem Pierzynką czy Andrzejem Sajkowskim, mocno mnie budowały. Na tyle, że zacząłem wierzyć w swoje umiejętności, w to, że mogę z nimi walczyć jak równy z równym. I zaczęło się to spełniać w sezonie 1983. Z czasem zacząłem z nimi wygrywać. Senne marzenia o medalu MP nabierały coraz realniejszych kształtów! Dopiero jednak w sezonie 1985 po raz pierwszy stanąłem przed taką szansą.
Poprzedni sezon był dla mnie bardzo udany – byłem trzeci w rankingu maratończyków (2:12:37), piąty na 10 000 m (28:33,26) a piętnasty na piątkę (13:58,91) i już tylko to było dla mnie powodem do dumy. Miałem wprawdzie trzy medale akademickich MP, ale tego „prawdziwego” ciągle mi brakowało. I nie zamierzałem udawać przed sobą, że to jeszcze nie czas. Wręcz przeciwnie – był najwyższy czas, by „coś” z tym zrobić! Jak nie teraz, to kiedy? Nie tylko ja tak to oceniałem. Pojawiając się w Dębnie występowałem w roli jednego z faworytów. To że był to już mój 9. sezon wyczynowca nie miało dla mnie żadnego znaczenia – nie czułem się zmęczony tyloletnim już okresem trenowania. Wiedza, Systematyczność, Cierpliwość i Rozsądek – cztery gwiazdy wyznaczające drogę do Sukcesu, mrugały do mnie porozumiewawczo. Ufałem, że podołam wyzwaniu, chociaż miałem świadomość tego, że kilku rywali myśli podobnie: Ratkowski – panujący jeszcze mistrz Polski, a do tego kilku mistrzów lub medalistów z lat poprzednich, m.in. Marczak, Misiewicz i Sajkowski.
19 maja nie jest dobrym terminem do mistrzowskiego maratonu, gdyż majowa temperatura od razu eliminuje tych mniej odpornych. Bo nie każdy potrafi biegać, gdy żar leje się z nieba. Trudno też wtedy o rekordowe wyniki. Wybór tego terminu był jednak podyktowany faktem, że polska reprezentacja w składzie Ratkowski, Niemczak, Lupa, Sawicki i ja 14 kwietnia brała udział w rozgrywanym w japońskiej Hiroszimie pierwszym Pucharze Świata w maratonie. By nie eliminować reprezentantów Polski z walki o medale MP musiano poszukać terminu, który nam to umożliwi. Najlepszym z możliwych był właśnie 19 maja.
Faktycznie, 19 maja chłodno nie było, zwłaszcza że start zaplanowano dopiero na godzinę 17. Gdy staliśmy na linii startu rozpalone słońcem powietrze zatykało dech w piersiach! Ci mało znający się na maratonie dziennikarze oceniają wtedy, że „mistrzostwa odbywają się przy pięknej, słonecznej pogodzie”. Było pięknie – tyle że dla kibiców, nie dla nas! Kto zna się na maratonie ten wie, że w takich warunkach biegnie się „na miejsca”, a nie „po wynik”. Życiówki ustanawiają wtedy tylko… debiutanci.
Oto opis rywalizacji, który mam w dzienniczku treningowym: „Tempo od początku biegu dość wolne, ale powietrze było ciężkie i nie biegło się łatwo, mimo żółwiego tempa. W czołówce jeden oglądał się na drugiego – nie było chętnych do prowadzenia. Biegłem ciągle na 3-5. miejscu (pilnowałem Marczaka). Zaatakowałem na ok. 27. kilometrze (ciągnąłem ok. 3 km). Na 30 km zostało nas 5 (+ Dubiel). Potem „Michu” pociągnął mocniej i zostało nas trzech, a od 32 km „Michu” ruszył „na solo”. Biegłem do 41 km z Czesiem, ale sił ubywało z każdym metrem. Moje międzyczasy: 5 km 16:42; 10 km 32:30 (15:48); 15 km 48:22 (15:52); 20 km 1:04:26 (16:04); 25 km 1:20:23 (15:57); 30 km 1:35:56 (15:33); 35 km 1:51:47 (15:51); 40 km 2:08:26 (16:39); 7:38”.
A Zenon Nowopolski w książce „Dębnowskie maratony” opisał to tak: „Przez około trzy pętle trasy (biegaliśmy pięć ok. 4-kilometrowych odcinków na wahadle – przyp. JS) czołówkę stanowiło 16-20 zawodników; jedni ją dochodzili, inni z niej odpadali. Taki los spotkał m.in. Ryszarda Marczaka, który wracał na krajowe trasy po dłuższej nieobecności. Wracał z chęcią udowodnienia, że może jeszcze wiele, chociaż ma już 40 lat. Nie udał się ten powrót, gdyż ok. 30. kilometra. zszedł z trasy. (…) W tym czasie ostro przyśpiesza Skarżyński, któremu depczą po piętach kolejni zawodnicy: Sawicki, Misiewicz, Wilczewski i Dubiel. Na 35 km następuje zryw Misiewicza – rozstrzygający, jak się później okaże. Jego przewaga nad Wilczewskim i Skarżyńskim rośnie w oczach; najpierw do 30 sekund, a później do ponad minuty”.
Ostatni kilometr był najtrudniejszy, ale walczyłem do samego końca, by stanąć na upragnionym podium. Chwila dekoncentracji i mogłem wszystko stracić. Za swoimi plecami miałem bowiem gromadę rywali.
Końcowe wyniki: wygrał Misiewicz uzyskując 2:14:26 (był to jego trzeci z rzędu medal MP, po raz pierwszy w złotym kolorze), przed Czesiem Wilczewskim (2:15:53), a ja byłem trzeci zdobywając wreszcie swój wyśniony medal. Za mną kolejno przybiegli: Wiktor Sawicki 2:16:36, Rosjanin Lew Hiterman 2:17:00, Paweł Lorens 2:17:11 i Mirek Rudnik 2:17:22. Wojtek Ratkowski był dziewiąty (7. w klasyfikacji MP, bo przed nim był jeszcze Rumun Alexandru Chiran 2:18:20) z czasem 2:18:28.
cdn.