Jurek Skarzyński: Dębno 1986
Dwudziesta pierwsza edycja dębnowskiego czempionatu przeszła do historii nie tylko polskiego, ale także światowego maratonu, bo oprócz rekordów kraju (mężczyzn i kobiet) padły także światowe rekordy, mówiące o sile polskich maratończyków tamtych czasów.
Mam tę frajdę, że byłem uczestnikiem kilku „historycznych” biegów, o wynikach których jeszcze przez lata będzie się mówiło w „branżowych” rozmowach, bo wydają się – mimo tak silnego rozwoju wyników w następnych latach – raczej… nie do poprawienia. Czy są w ogóle rekordy, które nie „pękają”. Chyba są…
O pierwszym wspominałem we wcześniejszej relacji z Londynu z roku 1983 – przypominam: prawie 100 maratończyków poniżej granicy 2:20. Rekord świata Norweżki Grete Waitz (2:25:29) i rekordowa frekwencja (17,5 tys. uczestników na starcie) szybko zostały poprawione, ale ten rekord dłuuugo będzie trwał, bo raczej nie uda się ustawić setki maratończyków z poziomu poniżej 2:20 na linii jednego biegu! Chyba, że zwiezie się po pół setki Kenijczyków i Etiopczyków, ale… to nie będzie już ta sama konkurencja, bo wtedy w tej grupie był tylko jeden (!) biegacz z Afryki. Swoją drogą – czy w całej Europie znajdzie się teraz setka takich biegaczy, wykluczając tych z afrykańskimi korzeniami? Może. Ale jeśli jest ich tylu, to jak namówić ich na start w tym samym maratonie?
Drugim takim biegiem była dziesiątka w Sopocie w 1984 roku, podczas której aż sześciu Polaków złamało barierę 28:40 (wygrał Mirek Dzienisik w 28:28,03, ja byłem czwarty w 28:33,26), zaś bodajże jeszcze dwudziesty szósty zdążył przekroczyć linię mety przed upływem 30 minut! Ta bariera była kiedyś wyczynową barierą przyzwoitości długodystansowców, teraz staje się przeszkodą, którą pokonuje niewielu polskich biegaczy. Wprawdzie chętnych do biegania w Polsce nie brakuje, ale mimo faktu, że od tego momentu minęły już 33 lata, w ciągu których świat zrobił i technologiczny, i metodyczny, skok jakościowy, zadanie „30 Polaków biega 10 km poniżej 30 minut” leży teraz daleko poza możliwościami polskich długodystansowców. Wydaje się więc, że tego rekordu dłuuuuuugo jeszcze się nie poprawi. Może… nigdy?
Trzecim biegiem, który trafił do mojej Hall of Runs jest dębnowski maraton z roku 1986. Dwa miesiące wcześniej zaliczyłem już jeden. W nowozelandzkim Auckland zająłem drugie miejsce z czasem 2:15:39. Planowałem pobiec poniżej 2:15, by zrobić tzw. chlebowe, czyli wynik przedłużający mi stypendium sportowe na kolejny sezon, ale na ok. 800 m przed metą miałem skurcze, i to przez nie „spóźniłem” się na metę. Ważne z tego wyjazdu było jednak to, że opiekujący się nami (mną i Wieśkiem Dubielem – był piąty w 2:17:17) trener Jan Panzer zabrał nas na jakieś specjalne badania. Ich wyniki były dla mnie budujące: „Jurek, możesz zwiększyć intensywność, masz ciągle silny organizm, który wytrzyma każdy trening”. Wieśkowi zalecał jednak ostrożność w przygotowaniach, oszczędzanie „zużytego” już mocno organizmu. Wiesiek zlekceważył te sugestie. „Eee tam, takie badania” – powiedział do mnie i po powrocie do Polski na obozach trenował jak dawniej. Jak się potem okaże wyniku z Auckland nigdy już nie poprawił.
Gdy przyjeżdżałem wtedy do Dębna wierzyłem w swoje możliwości. Dwanaście ostrożnych tysiączków po 3:06-3:04 na przerwach 3-minutowych w truchcie (700 m) zrobiłem w poprzedzający maraton wtorek „na luzie”, czułem się znakomicie. Po sobotnim rozruchu określiłem swoje samopoczucie jako bardzo dobre. Forma była! Tyle, że aby padł rekord życiowy – forma to za mało! To warunek konieczny, ale nie wystarczający, bo i przed biegiem, i w trakcie jego trwania, można przecież popełnić mnóstwo błędów, które mogą „uziemić” każdego.
Z czynników, na które nie mamy wpływu, najważniejsza dla maratończyków jest pogoda. Maraton odbył się 6 kwietnia, więc szanse na sprzyjającą pogodę były wielkie. Mieliśmy niewiarygodne szczęście: „Pogoda prawie idealna – lekki wiatr, temp. 8 st. C, wilgotność 92%” – czytam w dzienniczku. Co też ważne – było pochmurnie, więc podczas biegu nie przeszkadzało nam świecące słońce. W tej temperaturze i przy braku słońca intensywność pocenia była minimalna. Pamiętam, że podczas biegu napiłem się izotonika tylko trzykrotnie – na 10., 20., i 30. kilometrze. Prawie się nie pociłem, więc nie czułem potrzeby, by sięgać po bidon częściej.
Start zaplanowano na godzinę 11. Wcześniej zwykle biegano tu po południu – teraz organizatorzy pochylili się nad naszą dolą i niedolą. Wszak człowiek podlega też działaniu cyklu dobowego, a wiadomo że największa wydolność fizyczna to godziny poranno-przedpołudniowe. O 10:00 byłoby lepiej, a o 9:30 jeszcze lepiej, ale dobre choć to…
Ważnym elementem, mającym ogromny wpływ na późniejsze wyniki, był fakt, że trener kadry Michał Wójcik, namówił Stasia Zdunka i Darka Nawrockiego, by byli naszymi zającami, czyli jak się to teraz określa pacemakerami. Mieli do 25. kilometra dyktować określone tempo. Praktycznie? Mieli… hamować nas przed zbyt szybkim biegiem od samego startu. Trener Wójcik cały czas krzyczał do nas, byśmy ich nie wyprzedzali. Gdyby nie to – o rekordowym biegu nie byłoby mowy! Pamiętam, że to zaplanowane tempo (ok. 3:10/km) czułem jako zbyt wolne, więc co chwilę rękami „broniłem się”, by od tyłu nie wpaść na biegnących przede mną kolegów, uważając też by nie zahaczyć swoją nogą o ich pięty. O tym, że za wolno nie było tylko dla mnie świadczy fakt, że biegnący niemal cały czas tuż za prowadzącą dwójką Niemczak co jakiś czas próbował ich popędzać krzycząc „Zając, szybciej”. Na szczęście nie ulegli tej presji. Piątki, które nam prowadzili przebiegliśmy „jak po sznurku” kolejno w 15:44; 15:41, 16:01, 15:44 (20 km pokonaliśmy w 1:03:10) i 15:37. Do tego momentu prowadząca grupa liczyła jeszcze ok. 20 zawodników! Jasne, dla części z nich było to zbyt szybko, ale bieg w dużej grupie jest łatwiejszy niż bieg „na solo” tempem kilka sekund wolniejszym.
Na linii 25 km zostaliśmy już bez prowadzącego Zdunka (Nawrocki zszedł chyba po 20 km). I wtedy się zaczęło! Niemczak wyskoczył do przodu jak z katapulty. Trener Wójcik z jadącego obok samochodu krzyknął do nas „Trzymajcie go!”. Zareagowałem tylko ja, Misiewicz i Sawicki. Reszta odpuściła. Ale co się dziwić, tempo wzrosło zawrotnie – biegliśmy poniżej 3:00/km! Antek tę piątkę pokonał w czasie ok. 14:45, my w 14:53! Gdy to usłyszałem zmroziło mnie, ale przed oczami migotało mi podium i medal MP – nie zamierzałem „pękać”.
Aż do 37. kilometra biegliśmy w trójkę, a Niemczak stopniowo odjeżdżał „w siną dal”. Szybko zrozumieliśmy bowiem, by skoncentrować się na sobie, a nie na nim. Kalkulacja była prosta – Niemczak z przodu (czy wytrzyma do końca nie było wiadomo) i nas trzech, więc jest nas w sumie czterech. A medale są trzy! Ktoś z nas musi przegrać. Zacząłem się bać, że to ja zostanę tym pierwszym poza podium. Budowało mnie jednak to, co mówił w Auckland trener Panzer – mam mocny organizm, nie poddam się! No to do roboty! Pociągnąłem mocniej kilkaset metrów – nic, pociągnął mocniej Misiewicz – też nic, choć przez moment wydawało mi się, że Wiktor lekko odstaje. Nic z tego – za moment był z nami.
Piątkę pomiędzy 30. i 35. kilometrem pokonaliśmy w 15:45, choć były odcinki, gdy biegliśmy poniżej 3 minut na km! Cóż, po momentach zrywów były momenty wolniejsze – jak w kolarstwie – „czajenia” się, patrzenia sobie w oczy, oceniania sił rywali po rytmie… oddechu. Niestety, widocznych słabości u mych kolegów nie zauważyłem. Na 37 km szarpnął Sawicki – ruszyłem jak automat za nim, a Misiewicz… pękł! Uff, jaka ulga. Ciężko już było, ale mówiłem sobie teraz – muszę stanąć na podium, muszę zdobyć medal, muszę utrzymać to tempo do czasu, aż odskoczymy od Ryśka na kilkadziesiąt metrów. W pewnym momencie Sawicki spojrzał do tyłu. „Wiktor, jak?” – spytałem go, bo sam rzadko odwracałem się, by rywal nie odebrał tego jako chwili słabości. Jego odpowiedź mnie wystraszyła: „Trzeba jeszcze rabotać”. To znaczyło dla mnie tyle, że Misiewicz jest blisko za nami, że ciągle jest niebezpieczny, że podium jeszcze nie jest pewne. Ale nasza przewaga powoli rosła, już nie słyszałem jego kroków.
Piątka 35-40 km wyszła mocno – w 15:20 (40 km – 2:04:45, drugie 20 km pokonaliśmy w 1:01:35, czyli 1:35 szybciej niż pierwsze!!!). Wtedy poczułem się bezpieczniej i natychmiast… straciłem motywację do walki o srebro (Niemczak był poza naszym zasięgiem). Chciałem już tylko pilnować podium, „podwieźć” się za Wiktorem jak najbliżej linii mety, by utrzymać brąz.
Puściłem Wiktora, trochę zwolniłem. Bałem się, że mogą mnie w końcówce złapać skurcze, jak przed dwoma miesiącami w Auckland, i… po medalu. Cóż, jestem spod znaku Koziorożca, baaardzo ostrożny. A wróbla w garści już miałem – i nie chciałem go stracić. Stać na podium w Dębnie było ważniejsze od tego, na którym – drugim czy trzecim – będę stopniu. Tak to wtedy oceniłem. Może gdybym walczył o złoto, jeszcze bym walczył. Dobrze pamiętałem z ubiegłego roku, jakie to uczucie, gdy wchodzi się na tę udekorowaną scenę, a po wejściu na podium ma się przed sobą setki ludzi. To Dębno – tam ludzie znają się na bieganiu, od lat już obserwują tę rywalizację, znają wartość uzyskiwanych tu wyników i potrafią to docenić. To się czuło! Ale podium ma tylko trzy miejsca…
Niemczak był pierwszy – 2:10:34 było nowym rekordem Polski. Wiktor dobiegł w 2:11:18, a ja w 2:11:42. Boguś Kuś (zszedł z trasy, gdy Niemczak poderwał się do ataku) „płakał” potem, że przeskoczyłem go w rankingu o… sekundę, bo w Londynie rok wcześniej nabiegał (w maratońskim debiucie!) 2:11:43 – rekord Polski! Czesiu Wilczewski – świeżo upieczony rekordzista (2:11:34 z 2 lutego tego roku), też nie ukończył biegu.
Bonusem dla całej naszej trójki był awans do reprezentacji na sierpniowe mistrzostwa Europy w Stuttgarcie. Bez wątpienia na to zasłużyliśmy.
Na oklaski zasłużyli też wszyscy pozostali biegacze, z których wielu ustanowiło rekordy życiowe. Misiewicz (2:12:07) i Pierzynka (2:12:21) złamali 2:13. Misiewicz żałował, że biegł bez stopera, gdyż – jak stwierdził – gdyby w końcówce orientował się, że ma szanse na złamanie bariery 2:12, był w stanie tego dokonać. Lupa (2:13:01), Lasecki (2:13:37), Konieczny (2:13:39), Ławicki (2:13:48), Ratkowski (2:13:54) i Sajkowski (2:13:56) pobiegła poniżej 2:14. Nie wiem, czy były na świecie takie mistrzostwa krajowe, w których tylu maratończyków pobiegło poniżej 2:14?
Kolejnym rekordem świata tych mistrzostw wydaje się pokonanie bariery 2:20 przez trzydziestu dwóch Polaków! Mój podopieczny Zbyszek Mosiądz dobiegł na 30. miejscu z czasem 2:18:52, a tuż za nim było jeszcze dwóch.
Efektem zgrania idealnej pogody z realizacją optymalnej taktyki (tzw. Negative Split, czyli „wolniej zaczniesz – szybciej skończysz”) był grad rekordów życiowych. Statystyki i rankingi sezonu zatrzęsły się w posadach. To dzięki temu idealnemu zbiegowi okoliczności 50. polski maratończyk miał w sezonie 1986 wynik 2:21:28! Czy to nie był kolejny z polskich maratońskich rekordów świata do księgi Guinnessa? Pewnie został już poprawiony przez Kenijczyków i Etiopczyków, ale na podium jeszcze raczej stoimy.
Podczas ceremonii rozdania nagród (poza medalami MP, które wręczono na podium tuż po zakończeniu biegu) Wojtek Ratkowski – nawiązując do słów trenera Wójcika sprzed dwóch lat, gdy Wojtek znakomitym wynikiem wywalczył mistrzostwo Polski, iż „tak dobre wyniki były możliwe tylko dlatego, że tak sprzyjająca pogoda trafia się maratończykom raz na sto lat” – zażartował: „Nie raz na sto lat, ale raz na dwa lata, trenerze”. Okazało się, że były to prorocze słowa…
Rekord Polski i sporo rekordów życiowych padło też w rywalizacji kobiet (wygrała Renata Walendziak w 2:32:30), ale to temat na odrębne analizy, na które w tym materiale niestety nie ma już miejsca…
Jurek Skarzyński – cdn: